Tylko miernota może sobie na wszystko pozwalać. I sobie pozwala
Kobiecie o zacięciu politycznym, która - jak Aspazja Peryklesa, Maintenon Ludwika XIV czy Pompadour Ludwika XV - umiała zdobyć względy możnego człowieka i decydowała o sprawach publicznych, przyznamy notę 8 lub 9 punktów; ladacznicy, która tylko zaspokaja zmysły tego rodzaju ludzi i nie ma wpływu na sprawy publiczne, damy 0 punktów" - pisał socjolog Vilfredo Pareto. Pisał to w kontekście "krążenia elit" i oceny ich jakości. Przytaczam to zdanie, bo ono dobrze oddaje jakość współczesnych elit, na przykład takich ich przedstawicieli, jak Jacques Chirac i Gerhard Schroeder czy u nas Aleksander Kwaśniewski i Marek Belka.
W dużej części nie są oni aristoi (po grecku to znaczy "najlepszy"), lecz są miernotami (po łacinie mediocris, czyli przeciętny). Generalnie rzecz biorąc (bez obrazy wspomnianych polityków), różnica między aristoi a miernotami jest mniej więcej taka, jak między Aspazją Peryklesa i Madame de Pompadour Ludwika XIV a przygodnymi ladacznicami tych mężczyzn. Dla tych pierwszych seks był tylko środkiem do celu, czyli władzy, dla drugich - celem samym w sobie.
John Stuart Mill, klasyk liberalizmu, uważał, że miarą miernocenia cywilizacji jest to, iż za masy myślą nie prawdziwe elity, lecz podobni im ludzie, czyli mediocris. Najpierw miernota wyborców wyłania miernotę władzy, a potem ta upewnia tę pierwszą, że wybrała właściwych ludzi na właściwe miejsca. Przy tym miernotokracja ma to do siebie, że zapada się w siebie niczym czarna dziura. W fizyce czarnych dziur mówi się, że jeśli jakieś ciało czy promieniowanie przekroczy tzw. horyzont zdarzeń (zostanie uwięzione w czarnej dziurze), nie sposób o nich nic powiedzieć, czyli przestają mieć właściwości. Jeśli przekroczymy horyzont zdarzeń miernotokracji, nie sposób dostrzec innego systemu sprawowania władzy. Duża część elit Europy właśnie przekroczyła horyzont zdarzeń miernotokracji (vide: "Włoska choroba", "Lepiej mniej"). Na szczęście czarne dziury nie są wieczne i z czasem wyparowują. Oczywiście to, co mówił Mill, odnosi się do demokracji nie stawiającej wymagań, czyli mało konkurencyjnej. Jakoś tak się składa, że w świecie anglosaskim (vide: "Brytanizacja Europy"), gdzie konkurencja jest solą społeczeństw, miernoty nieczęsto zostają prezydentami czy premierami. Natomiast w świecie, który przed konkurencją broni się na wszelkie sposoby, liczba miernot na najwyższych stanowiskach jest zatrważająca (najwyższa oczywiście w socjalizmie i komunizmie). Można wręcz powiedzieć, że demokracja socjalistyczna (co odnosi się nie tylko do poprzedniego systemu we wschodniej Europie, lecz do większości krajów UE) to niemal synonim demokracji miernot. Czyli miernota Chiraca, Schroedera bądź Kwaśniewskiego jest rezultatem (jak mawiał Kisiel) wieloletniego miernocenia państwa socjalnego. Właściwie można by stworzyć wskaźnik jakości demokracji: będzie on odwrotnością wskaźnika jej miernocenia. Leopold Tyrmand napisał kiedyś bardzo mądry esej "Cywilizacja komunizmu". Zauważył w nim, że w miernotokracji świetnie się powodzi tchórzom, leniom, oszustom, naciągaczom i hochsztaplerom. Słowa te jak ulał pasują do Europy spod znaku eurokonstytucji. Skądinąd ten dokument można by uznać za konstytucję miernotokracji. Dobrze więc, że ta miernotytucja poległa.
Efektem miernotokracji jest pomieszanie społecznych hierarchii, co dosadnie pokazuje nasz ranking 50 największych opiniotwórców (cover story tego numeru). Mediocris sąsiadują w nim z prawdziwymi aristoi, co dowodzi, jakie żniwo zebrała miernotokracja. Zebrała to żniwo, bo jest po prostu wygodna. Podzielam zdanie pisarza Tadeusza Konwickiego, który dowodził, że potrzeba bycia aristoi zmusza go do prowadzenia się w kategoriach powściągliwości, dystansu, honoru, godności własnej czy fair play. Tylko miernota może sobie na wszystko pozwalać. I sobie pozwala.
Mimo że często rządzi nami miernotokracja, nie ma powodu do pesymizmu - wkrótce nastąpi przesilenie. Już przed wojną socjolog Florian Znaniecki zauważył, że nawet niewielka mniejszość prawdziwych aristoi wystarczy, by tworzyć nowe ideały i standardy, a potem upowszechniać te ideały i standardy pośród mas. Na szczęście miernota ma tak samo wielką moc autokreacji, jak i autodestrukcji. Francuskie referendum eurokonstytucyjne pokazuje, że nic tak nie kompromituje miernotokracji jak skutki jej własnych, głupich pomysłów. I nic to, że ma ona wciąż dobre samopoczucie. Wszak kogut w myśli nieuczesanej Leca piał jeszcze tego ranka, kiedy przeznaczono go na rosół.
W dużej części nie są oni aristoi (po grecku to znaczy "najlepszy"), lecz są miernotami (po łacinie mediocris, czyli przeciętny). Generalnie rzecz biorąc (bez obrazy wspomnianych polityków), różnica między aristoi a miernotami jest mniej więcej taka, jak między Aspazją Peryklesa i Madame de Pompadour Ludwika XIV a przygodnymi ladacznicami tych mężczyzn. Dla tych pierwszych seks był tylko środkiem do celu, czyli władzy, dla drugich - celem samym w sobie.
John Stuart Mill, klasyk liberalizmu, uważał, że miarą miernocenia cywilizacji jest to, iż za masy myślą nie prawdziwe elity, lecz podobni im ludzie, czyli mediocris. Najpierw miernota wyborców wyłania miernotę władzy, a potem ta upewnia tę pierwszą, że wybrała właściwych ludzi na właściwe miejsca. Przy tym miernotokracja ma to do siebie, że zapada się w siebie niczym czarna dziura. W fizyce czarnych dziur mówi się, że jeśli jakieś ciało czy promieniowanie przekroczy tzw. horyzont zdarzeń (zostanie uwięzione w czarnej dziurze), nie sposób o nich nic powiedzieć, czyli przestają mieć właściwości. Jeśli przekroczymy horyzont zdarzeń miernotokracji, nie sposób dostrzec innego systemu sprawowania władzy. Duża część elit Europy właśnie przekroczyła horyzont zdarzeń miernotokracji (vide: "Włoska choroba", "Lepiej mniej"). Na szczęście czarne dziury nie są wieczne i z czasem wyparowują. Oczywiście to, co mówił Mill, odnosi się do demokracji nie stawiającej wymagań, czyli mało konkurencyjnej. Jakoś tak się składa, że w świecie anglosaskim (vide: "Brytanizacja Europy"), gdzie konkurencja jest solą społeczeństw, miernoty nieczęsto zostają prezydentami czy premierami. Natomiast w świecie, który przed konkurencją broni się na wszelkie sposoby, liczba miernot na najwyższych stanowiskach jest zatrważająca (najwyższa oczywiście w socjalizmie i komunizmie). Można wręcz powiedzieć, że demokracja socjalistyczna (co odnosi się nie tylko do poprzedniego systemu we wschodniej Europie, lecz do większości krajów UE) to niemal synonim demokracji miernot. Czyli miernota Chiraca, Schroedera bądź Kwaśniewskiego jest rezultatem (jak mawiał Kisiel) wieloletniego miernocenia państwa socjalnego. Właściwie można by stworzyć wskaźnik jakości demokracji: będzie on odwrotnością wskaźnika jej miernocenia. Leopold Tyrmand napisał kiedyś bardzo mądry esej "Cywilizacja komunizmu". Zauważył w nim, że w miernotokracji świetnie się powodzi tchórzom, leniom, oszustom, naciągaczom i hochsztaplerom. Słowa te jak ulał pasują do Europy spod znaku eurokonstytucji. Skądinąd ten dokument można by uznać za konstytucję miernotokracji. Dobrze więc, że ta miernotytucja poległa.
Efektem miernotokracji jest pomieszanie społecznych hierarchii, co dosadnie pokazuje nasz ranking 50 największych opiniotwórców (cover story tego numeru). Mediocris sąsiadują w nim z prawdziwymi aristoi, co dowodzi, jakie żniwo zebrała miernotokracja. Zebrała to żniwo, bo jest po prostu wygodna. Podzielam zdanie pisarza Tadeusza Konwickiego, który dowodził, że potrzeba bycia aristoi zmusza go do prowadzenia się w kategoriach powściągliwości, dystansu, honoru, godności własnej czy fair play. Tylko miernota może sobie na wszystko pozwalać. I sobie pozwala.
Mimo że często rządzi nami miernotokracja, nie ma powodu do pesymizmu - wkrótce nastąpi przesilenie. Już przed wojną socjolog Florian Znaniecki zauważył, że nawet niewielka mniejszość prawdziwych aristoi wystarczy, by tworzyć nowe ideały i standardy, a potem upowszechniać te ideały i standardy pośród mas. Na szczęście miernota ma tak samo wielką moc autokreacji, jak i autodestrukcji. Francuskie referendum eurokonstytucyjne pokazuje, że nic tak nie kompromituje miernotokracji jak skutki jej własnych, głupich pomysłów. I nic to, że ma ona wciąż dobre samopoczucie. Wszak kogut w myśli nieuczesanej Leca piał jeszcze tego ranka, kiedy przeznaczono go na rosół.
Więcej możesz przeczytać w 24/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.