Miny i gesty Marka Belki pochodzą z XVII-wiecznej komedii dell'arte "Koniec politycznego teatru, do roboty" - pouczał niedawno posłów premier Marek Belka. Paradoksalnie, Belka, który udawał, że nie jest politykiem, w tym wystąpieniu pierwszy raz wcielił się w rolę polityka. Przygotował bowiem cały arsenał teatralnych środków stosowanych przez polityków: robił marsowe miny, władcze gesty, wznosił oczy ku niebu, podnosił głos.
I nie była to żadna improwizacja, podobnie jak tekst wystąpienia. Dowiedzieliśmy się, że zanim Belka wystąpił w Sejmie, przećwiczył swoje wystąpienie. Chciał się zaprezentować jako mąż stanu, praktycznie samotnie dźwigający odpowiedzialność za Polskę. Trudno mieć do niego pretensje, że używa klasycznych chwytów polityków. Tyle że jak każdy nowo nawrócony (w wypadku Belki na politykę, od czego się mocno odcinał) premier przesadził. Przesadził do tego stopnia, że jego miny i gesty pochodziły z XVII-wiecznej komedii dell'arte. A jego opowieści o przyjaźni z Jennifer Lopez i wiewiórkami były tyleż intrygujące, co niezrozumiałe. Panie premierze, do roboty, w politycznym teatrze z prawdziwego zdarzenia grywałby pan, niestety, ogony. Najlepszym dowodem jest ta sama debata, w której zgrał się Marek Belka. Znacznie lepsze wystąpienia od niego mieli Donald Tusk (PO), czy Roman Giertych (LPR).
Front Jedności Narodu bis
Wyborcy w krajach o długiej tradycji parlamentaryzmu dobrze wiedzą, że polityka jest widowiskiem, a najważniejszym tworzywem tego widowiska jest język. Słowna szermierka to podstawowa konkurencja, którą musi opanować polityk w ustroju demokratycznym. Ostre, wręcz obraźliwe wypowiedzi przyciągają uwagę wyborców, którzy dzięki nim poświęcają więcej czasu sprawom ważnym dla ich kraju.
Dr Jacek Wasilewski, badacz języka polityki z Uniwersytetu Warszawskiego, uważa, że wielu Polakom wydaje się, iż publiczny dyskurs powinien służyć przede wszystkim porozumieniu. Spory w parlamencie przywołują przeciętnemu Polakowi awantury na szlacheckich sejmikach, liberum veto i upadek I Rzeczypospolitej. Niechęć do politycznych kłótni wzmacniają ludowe prawdy w rodzaju: "Zgoda buduje, niezgoda rujnuje". Nieprzypadkowo propaganda PRL wszystkich dysydentów en bloc nazywała warchołami, aby wywołać odpowiednie skojarzenia z kłótliwością i awanturnictwem. Współcześni wyborcy, przekonywani, że ostra debata jest czymś negatywnym, wierzą, że na Wiejskiej czy szerzej w publicznej debacie powinna panować sielanka, czyli swego rodzaju Front Jedności Narodu. Tymczasem polityczne kłótnie są przede wszystkim sporami o aksjologicznym podłożu, więc pojawianie się w nich epitetów nie jest czymś dziwacznym, ale zwyczajnym.
Największa dziwka polityczna
Różnica zdań wyrażana nawet w najostrzejszy sposób jest w demokracji normą, podobnie jak ryzykowny dowcip. Gubernator Kalifornii Arnold Schwarzenegger pytany o reakcję żony (pochodzącej z demokratycznej rodziny Kennedych) na swoją decyzję o kandydowaniu z ramienia Partii Republikańskiej odparł: "Dwa tygodnie bez seksu". O swoich rywalach z parlamentu stanowego, którzy sprzeciwili się jego propozycjom reform, powiedział, że są zniewieściałymi mężczyznami. W otoczeniu Johna Kerry'ego, przeciwnika George'a Busha w wyborach, o prezydencie publicznie nie mówiło się inaczej niż o "głupku" i "ćwoku z Teksasu". Sam Bush jest znany z mocnego języka: mówił o "wykurzaniu szczura" (o Saddamie) czy "wykończeniu tchórzy" (o Al-Kaidzie). Wcześniej prezydent Ronald Reagan zasłynął z dosadnego języka: ZSRR nazwał imperium zła, a ekipę Wojciecha Jaruzelskiego - sowieckimi generałami w polskich mundurach. Amerykanista prof. Krzysztof Michałek zauważa, że politycy w Stanach Zjednoczonych uczą się, by w wystąpieniach wykorzystywać żarty czy stosować tzw. personal touch (poruszać sprawy osobiste).
W krajach Europy Zachodniej ostry język publicznych debat jest standardem. W 1986 r. podczas przerwy w obradach Bundestagu były kanclerz Niemiec Willy Brandt rzucił pod adresem ówczesnego kanclerza Helmuta Kohla: "Pan jesteś gówniarz i fajdasz swoimi gówniarskimi pomysłami niemiecką politykę". "Wolę być gówniarzem niż politycznym trupem, od którego cuchnie trupim jadem" - odparował Kohl. Przed wyborami we wrześniu 2002 r. kanclerz Schroder ostrzegał przed premierem Bawarii Edmundem Stoiberem, by "wyborcy nie mianowali kozła na ogrodnika". Z kolei na billboardach chadeków Gerhard Schroder wystąpił w roli przestępcy ściganego listem gończym. Angela Merkel, przewodnicząca CDU, twierdziła, że plakat miał zwrócić uwagę na kłamstwa SPD. Po tej wypowiedzi sekretarz generalny socjaldemokratów Franz Muentefering stwierdził: "Pani Merkel jest wyczerpana umysłowo i fizycznie". Szef berlińskiej CDU Ingo Schmitt powiedział do senatora Klausa Bergera (po tym, jak ten głosował za zerwaniem przez socis koalicji rządowej z SPD w Berlinie): "Jest pan największą dziwką polityczną, jaką znam".
Panom posłom kury szczać prowadzać
Ostry język publicznej debaty był na porządku dziennym w Sejmie międzywojnia. "Każde niemal posiedzenie sejmowe kończy się burdą, uprawianą przy akompaniamencie bicia w pulpity, wśród wrzasków, które byłyby może na miejscu w karczmie" - pisał sprawozdawca parlamentarny w latach 20. Prof. Irena Kamińska-Szmaj książkę o języku propagandy politycznej międzywojnia zatytułowała "Judzi, zohydza, ze czci odziera". I trafiła w sedno, bo nawet uważany za człowieka umiarkowanego premier, a potem marszałek Sejmu Ignacy Daszyński powiedział o swoim przeciwniku, że "jest nikczemnikiem, tak nisko upadłym, że nie jest w stanie nikogo znieważyć". W odpowiedzi Daszyński usłyszał o swoim zachowaniu, iż jest to "pajacowata groteskowość". Najmocniej dostawało się endekom wyzywanym od "faszystów". Ich polityczne pomysły socjalistyczni i ludowi posłowie nazywali orgią klerykalnej ciemnoty, nożowniczym nacjonalizmem, a ich samych szujami politycznymi. Marszałek Józef Piłsudski znany był z tego, że nieustannie beształ polską klasę polityczną, każąc "panom posłom kury szczać prowadzać", zamiast zajmować się polityką.
Czas normalności
Współczesne polskie kłótnie polityczne to właściwie Wersal. Prof. Jerzy Bralczyk, badacz języka polityki, zauważył kiedyś, że wraz z odejściem Lecha Wałęsy, twórcy niezapomnianych zwrotów w rodzaju "panu to mogę podać tylko nogę", zrobiło się nudno. Sytuacja zmieniła się dopiero za sprawą sejmowych komisji śledczych. To właśnie tam wykuwały się talenty językowe. Po latach, gdy ton publicznej debacie nadawali miałcy językowo politycy SLD i AWS w rodzaju Krzysztofa Janika, Józefa Oleksego czy Mariana Krzaklewskiego, sytuacja wraca do normy. Bo normą jest to, że politycy starają się być efektowni, by być efektywnymi.
Front Jedności Narodu bis
Wyborcy w krajach o długiej tradycji parlamentaryzmu dobrze wiedzą, że polityka jest widowiskiem, a najważniejszym tworzywem tego widowiska jest język. Słowna szermierka to podstawowa konkurencja, którą musi opanować polityk w ustroju demokratycznym. Ostre, wręcz obraźliwe wypowiedzi przyciągają uwagę wyborców, którzy dzięki nim poświęcają więcej czasu sprawom ważnym dla ich kraju.
Dr Jacek Wasilewski, badacz języka polityki z Uniwersytetu Warszawskiego, uważa, że wielu Polakom wydaje się, iż publiczny dyskurs powinien służyć przede wszystkim porozumieniu. Spory w parlamencie przywołują przeciętnemu Polakowi awantury na szlacheckich sejmikach, liberum veto i upadek I Rzeczypospolitej. Niechęć do politycznych kłótni wzmacniają ludowe prawdy w rodzaju: "Zgoda buduje, niezgoda rujnuje". Nieprzypadkowo propaganda PRL wszystkich dysydentów en bloc nazywała warchołami, aby wywołać odpowiednie skojarzenia z kłótliwością i awanturnictwem. Współcześni wyborcy, przekonywani, że ostra debata jest czymś negatywnym, wierzą, że na Wiejskiej czy szerzej w publicznej debacie powinna panować sielanka, czyli swego rodzaju Front Jedności Narodu. Tymczasem polityczne kłótnie są przede wszystkim sporami o aksjologicznym podłożu, więc pojawianie się w nich epitetów nie jest czymś dziwacznym, ale zwyczajnym.
Największa dziwka polityczna
Różnica zdań wyrażana nawet w najostrzejszy sposób jest w demokracji normą, podobnie jak ryzykowny dowcip. Gubernator Kalifornii Arnold Schwarzenegger pytany o reakcję żony (pochodzącej z demokratycznej rodziny Kennedych) na swoją decyzję o kandydowaniu z ramienia Partii Republikańskiej odparł: "Dwa tygodnie bez seksu". O swoich rywalach z parlamentu stanowego, którzy sprzeciwili się jego propozycjom reform, powiedział, że są zniewieściałymi mężczyznami. W otoczeniu Johna Kerry'ego, przeciwnika George'a Busha w wyborach, o prezydencie publicznie nie mówiło się inaczej niż o "głupku" i "ćwoku z Teksasu". Sam Bush jest znany z mocnego języka: mówił o "wykurzaniu szczura" (o Saddamie) czy "wykończeniu tchórzy" (o Al-Kaidzie). Wcześniej prezydent Ronald Reagan zasłynął z dosadnego języka: ZSRR nazwał imperium zła, a ekipę Wojciecha Jaruzelskiego - sowieckimi generałami w polskich mundurach. Amerykanista prof. Krzysztof Michałek zauważa, że politycy w Stanach Zjednoczonych uczą się, by w wystąpieniach wykorzystywać żarty czy stosować tzw. personal touch (poruszać sprawy osobiste).
W krajach Europy Zachodniej ostry język publicznych debat jest standardem. W 1986 r. podczas przerwy w obradach Bundestagu były kanclerz Niemiec Willy Brandt rzucił pod adresem ówczesnego kanclerza Helmuta Kohla: "Pan jesteś gówniarz i fajdasz swoimi gówniarskimi pomysłami niemiecką politykę". "Wolę być gówniarzem niż politycznym trupem, od którego cuchnie trupim jadem" - odparował Kohl. Przed wyborami we wrześniu 2002 r. kanclerz Schroder ostrzegał przed premierem Bawarii Edmundem Stoiberem, by "wyborcy nie mianowali kozła na ogrodnika". Z kolei na billboardach chadeków Gerhard Schroder wystąpił w roli przestępcy ściganego listem gończym. Angela Merkel, przewodnicząca CDU, twierdziła, że plakat miał zwrócić uwagę na kłamstwa SPD. Po tej wypowiedzi sekretarz generalny socjaldemokratów Franz Muentefering stwierdził: "Pani Merkel jest wyczerpana umysłowo i fizycznie". Szef berlińskiej CDU Ingo Schmitt powiedział do senatora Klausa Bergera (po tym, jak ten głosował za zerwaniem przez socis koalicji rządowej z SPD w Berlinie): "Jest pan największą dziwką polityczną, jaką znam".
Panom posłom kury szczać prowadzać
Ostry język publicznej debaty był na porządku dziennym w Sejmie międzywojnia. "Każde niemal posiedzenie sejmowe kończy się burdą, uprawianą przy akompaniamencie bicia w pulpity, wśród wrzasków, które byłyby może na miejscu w karczmie" - pisał sprawozdawca parlamentarny w latach 20. Prof. Irena Kamińska-Szmaj książkę o języku propagandy politycznej międzywojnia zatytułowała "Judzi, zohydza, ze czci odziera". I trafiła w sedno, bo nawet uważany za człowieka umiarkowanego premier, a potem marszałek Sejmu Ignacy Daszyński powiedział o swoim przeciwniku, że "jest nikczemnikiem, tak nisko upadłym, że nie jest w stanie nikogo znieważyć". W odpowiedzi Daszyński usłyszał o swoim zachowaniu, iż jest to "pajacowata groteskowość". Najmocniej dostawało się endekom wyzywanym od "faszystów". Ich polityczne pomysły socjalistyczni i ludowi posłowie nazywali orgią klerykalnej ciemnoty, nożowniczym nacjonalizmem, a ich samych szujami politycznymi. Marszałek Józef Piłsudski znany był z tego, że nieustannie beształ polską klasę polityczną, każąc "panom posłom kury szczać prowadzać", zamiast zajmować się polityką.
Czas normalności
Współczesne polskie kłótnie polityczne to właściwie Wersal. Prof. Jerzy Bralczyk, badacz języka polityki, zauważył kiedyś, że wraz z odejściem Lecha Wałęsy, twórcy niezapomnianych zwrotów w rodzaju "panu to mogę podać tylko nogę", zrobiło się nudno. Sytuacja zmieniła się dopiero za sprawą sejmowych komisji śledczych. To właśnie tam wykuwały się talenty językowe. Po latach, gdy ton publicznej debacie nadawali miałcy językowo politycy SLD i AWS w rodzaju Krzysztofa Janika, Józefa Oleksego czy Mariana Krzaklewskiego, sytuacja wraca do normy. Bo normą jest to, że politycy starają się być efektowni, by być efektywnymi.
|
---|
JAN MARIA ROKITA Polski numer jeden. W zagraniach słownych nie przeszkadzają mu nawet słabe warunki fizyczne - nie mówi "r", ale to tylko dodaje mu uroku. Mistrz pointy obdarzony niesamowitym refleksem, a w dodatku erudyta nie puszący się niepotrzebnie swoją wiedzą. Posiada zdolność zrozumiałego mówienia o skomplikowanych sprawach, co udowodnił, gdy zasiadał w komisji śledczej ds. Rywina. Polacy patrzyli na tę sprawę jego oczami. Autor słynnych bon motów w rodzaju "Nicea albo śmierć" czy "szarpnięcie cuglami". Choć krakowski mieszczanin, potrafi być bardzo brutalny w słownych utarczkach. Gdy Bolesław Sulik, męczony przez komisję, jęknął: "Litości!", Rokita zagrzmiał: "Nie ma litości!". To zdanie to jego maksyma. TOMASZ NAŁĘCZ Kiedy komisja ds. Rywina zaczęła pracę, aż uszy bolały od słuchania jego ciągniętego w nieskończoność "yyy", ale szybko ukrył je w maskującej siatce błyskotliwości. Mistrz historycznych porównań i zabawnych analogii. Ostatnio, mówiąc o sojuszu SDPL z Partią Demokratyczną, stwierdził, że rozmnażanie możliwe jest między osobnikami tego samego gatunku. Chętnie sięga po przykłady z popkultury, porównując polityków do postaci z bajek lub filmów fantastycznych. ROMAN GIERTYCH Następny śledczy i samotny biały żagiel (nie mylić z Kuną) swej narodowej formacji. Umie być zarówno boleśnie lapidarny (krótkie "stchórzył!" o ostatniej rejteradzie prezydenta), jak i kwieciście dosadny. Gdy Kwaśniewski zarzucał mu, że przeprowadza pełzający zamach stanu, lider LPR odparował, że pełza tylko z córką podczas zabawy. Dzieci często pojawiają się w jego wypowiedziach, zapewne po to, by "uczłowieczyć" groźną postać potężnego Giertycha. ANDRZEJ LEPPER Najbłyskotliwszy od czasów Lecha Wałęsy trybun ludowy. Początkowo dysponował jedynie przyciężkawym arsenałem oskarżeń o bandytyzm, rozkradanie, złodziejstwo i tym podobne zbrodnie, głównie z użyciem nazwiska Leszka Balcerowicza. Z czasem wprowadził do repertuaru mnóstwo kolokwialnych, dowcipnych wyrażeń mających udowodnić, że nie jest oszołomem. Wzorem Wałęsy często mówi o sobie w trzeciej osobie. Ma kompleks Rokity - w publicznych starciach z nim zawsze przegrywa, bo lider PO traktuje go jak dziecko. Dotychczas szef Samoobrony nie znalazł dobrej odpowiedzi na to zagranie. Ostatnio, niestety, w zdecydowanie gorszej formie językowej. LUDWIK DORN Niewolnik swojej erudycji. Byłby znacznie wyżej, gdyby nie to, że jego efektowne słowne sztychy są nazbyt wyrafinowane i odwołują się do filozofów i intelektualistów, o których przeciętny śmiertelnik nie ma pojęcia. Gardzący polityczną tłuszczą Dorn nie może się opanować, by w ogniu retorycznej walki nie sięgać po klasyków semiotyki albo strukturalizmu. W związku z tym mało kto rozumie, o co mu chodzi. A chyba chodzi o to, żeby mało kto zrozumiał. To dla Dorna potwierdzenie własnego kalibru intelektualnego. |
Więcej możesz przeczytać w 11/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.