Unia Europejska to dom, w którym nowych lokatorów skierowano do piwnicy
To Polska jest winna fiaska brukselskich rokowań w sprawie nowej konstytucji Unii Europejskiej - takie podejrzenia mają zachodni Europejczycy. Polska odpowiada także za wstrzymanie prac nad dalszą integracją europejską. Nasz kraj nie poczuwa się również do solidarności z europejskimi ideałami, polując wyłącznie na zastrzyki finansowe z Brukseli. Nic w tym dziwnego. Mieszkańcy Europy Środkowej nigdy nie byli przez Unię Europejską traktowani jak równorzędni partnerzy. Można wręcz zapytać, czy kraje, które właśnie do unii wstępują, są tam mile widziane.
Europa Busha
Przypomnijmy, że pomysł wprowadzenia krajów Europy Środkowej do - wówczas jeszcze - Wspólnoty Europejskiej nie zrodził się w Brukseli. To dzięki inicjatywie prezydenta George'a Busha wspólnota zajęła aktywniejsze stanowisko, oferując pomoc świeżo wyzwolonym spod rosyjskiej dominacji demokracjom. Ówczesny przewodniczący Komisji Europejskiej Jacques Delors nie przejawiał do tego zapału, uważając, iż niepokoje na wschodzie Europy mogą odwrócić uwagę od dalszego pogłębiania współpracy państw unijnych. Dopiero komisarzowi Hansowi van den Broekowi zawdzięczamy umieszczenie kwestii rozszerzenia na porządku dziennym.
Szybko zrodził się plan budowy wspólnego europejskiego domu zjednoczenia kontynentu podzielonego granicami po wielu krwawych konfliktach. Pamiętamy zdjęcia wzruszonego Helmuta Kohla podczas wizyty w Polsce jesienią 1989 r. Widząc kanclerza Niemiec obok premiera Tadeusza Mazowieckiego, można było ufnie patrzeć w przyszłość. Niestety, ostatecznie ta zjednoczona Europa okazała się domem, w którym nowych lokatorów skierowano do piwnicy. Zamiast retoryki braterstwa mamy zinstytucjonalizowany apartheid.
Syndrom psa ogrodnika
W latach 90. zawsze znajdował się w unii jakiś kraj, który dzięki sprytnemu lobby na rynkach stali, statków, odzieży, warzyw, mięsa albo chemikaliów potrafił je zamknąć przed producentami z Europy Środkowej. Mimo retoryki na temat liberalizacji handlu Polakom, Słowakom, Estończykom czy Słoweńcom nie dano z niej skorzystać, nawet w tych niewielu dziedzinach, w których mogliby mieć konkurencyjną przewagę.
Wszystko to może i dałoby się przełknąć wobec widoków na przyszłe członkostwo. Ale w październiku 2002 r. kraje środkowoeuropejskie zrozumiały, że nie będzie im dana nadzieja na lepszą przyszłość. W wigilię rokowań nad rozszerzeniem unii Jacques'owi Chiracowi udało się zapobiec reformie europejskiej polityki rolnej. Stało się to podczas odrębnych francusko-niemieckich pogaduszek. Stanowisko Chiraca nie miało oczywiście żadnego związku z faktem, że Francja, piąta co do wielkości gospodarka świata, najbardziej korzysta z brukselskich subsydiów dla rolników. W imię zjednoczonej Europy musimy się więc zadowolić ćwiartką subsydiów, które inkasują nasi zachodni bracia, zarazem konkurując na tym samym rynku.
Europa równych inaczej
Wiosną 1999 r. na europejskim szczycie w Berlinie ustalono, że rozszerzenie - wówczas jeszcze o sześć państw - może kosztować 80 mld euro. Niecałe pół roku później w Helsinkach - pod naciskiem Francji - stwierdzono, że ta suma wystarczy także na dwanaście krajów. W grudniu 2002 r. ostatecznie postanowiono, że przyjęcie dziesięciu nowych członków pochłonie tylko 40 mld euro. Decyzja została przybrana w administracyjne szaty. Regionalne wsparcie dla poszczególnych krajów ograniczono do 4 proc. ich PKB. To hamuje integrację: uprzywilejowuje państwa bogatsze kosztem biedniejszych.
"Bracia i siostry, witajcie!" - mówi się nowym członkom, dodając jednocześnie, że na razie bracia i siostry powinni się trzymać z dala od rynków pracy. Przynajmniej przez pięć albo siedem lat. To jest nie tylko poniżające i pozbawione precedensu w dotychczasowej praktyce integracyjnej, ale w dodatku sprzeczne z traktatem rzymskim, który zapewnia wolny przepływ osób. Pikantny szczegół - trzeba było socjaldemokraty Schrödera, by pojęciu międzynarodowej solidarności nadać całkiem nową treść!
Często mówi się o rzekomo astronomicznych kosztach poszerzenia unii, wskazując na trudności z ich ponoszeniem w ciężkich czasach. Nic bardziej mylnego. Według najnowszych danych, rozszerzenie będzie kosztowało netto 0,05 proc. rocznego unijnego PKB. Plan Marshalla przewidywał piętnaście razy wyższe sumy na mieszkańca.
Nawet w tradycyjnie proeuropejskiej Holandii politycy zaczęli się prześcigać w skąpstwie i zaniżaniu kosztów poszerzenia unii. Rozważa się tam zamknięcie przed Polakami rynku pracy - z wyjątkiem szklarni, szpitali i sezonowego rolnictwa. Dotychczas Holandia wpłacała do budżetu unii 1,27 proc. PKB, zaś po przyjęciu dziesięciu biedniejszych krajów wystarczy 1 proc. PKB. Nowi członkowie niewiele więc zyskają. Jeśli policzy się koszty pośrednie, związane z wdrażaniem acquis communautaire (całość praw i przepisów UE), na przykład w zakresie ochrony środowiska albo standardów socjalnych, okaże się, że nic nie zyskają.
Nader szczegółowo sprawdza się prawodawstwo i politykę krajów kandydackich. Aby się upewnić, że wypełnią one warunki umowy, przygotowano specjalne klauzule, które umożliwiają ich wykluczenie nawet po 1 maja 2004 r.
Hochsztapler Chirac
Nowym krajom członkowskim zabrania się także wyrażania własnego zdania w polityce zagranicznej. Przykład Iraku jest tu wymowny. Kiedy podział Europy (a nie podział między USA a Europą) stał się faktem po machinalnym "non" Chiraca i oportunistycznym przedwyborczym "nein" Schrödera, kraje środkowoeuropejskie szukały wsparcia w USA, podobnie zresztą jak Wielka Brytania, Hiszpania, Włochy, Dania i Holandia. Ale to kraje Europy Środkowej postawiono pod pręgierzem. Chirac stwierdził, że miały szansę siedzieć cicho, ale z niej nie skorzystały. Niektórym wręcz zagroził, że nie ratyfikuje ich przystąpienia do unii. W prasie niemieckiej do dobrego tonu należało określanie Polski jako "osła trojańskiego Amerykanów". Francuski minister spraw zagranicznych Dominique de Villepin stwierdził, iż "Europa to nie bankomat". Miał rację. Na pewno nie dla mieszkańców Europy Środkowej, bo Francuzi już wyciągnęli wszystkie pieniądze.
Można mnożyć przykłady pomiatania krajami środkowoeuropejskimi przez francuską elitę polityczną. W podobnym duchu Chirac, nie pytając ani nas, ani Litwinów o zdanie, przyrzekł Rosjanom swobodny korytarz do Kaliningradu. Nie wiadomo, czy dlatego, że nie wiedział, kto go z tym pomysłem wyprzedził, czy też właśnie dlatego, że wiedział. Może należy to przypisać jego ograniczonym możliwościom intelektualnym i moralnemu relatywizmowi? Dzięki Chiracowi znów znaleźliśmy się na szczycie w Brukseli. Rokowania utknęły w martwym punkcie, kiedy m.in. rozważano kwestię liczby głosów, którymi poszczególne kraje będą dysponowały w Radzie Europejskiej. Propozycja Konwentu Europejskiego, popierana przez Francję i Niemcy, znacznie osłabia pozycję Polski wynegocjowaną w Nicei. Nie wolno było tego puścić płazem.
Kto wymyślił Niceę?
Kiedy zachodnioeuropejska prasa prześcigała się w obrzucaniu Polski błotem, przeoczono fakt, że w ustalaniu proporcji głosów w Nicei nasz kraj nie brał udziału. W końcu to Chirac żądał w 2000 r., by Francji przysługiwało tyle samo głosów ile Niemcom, choć jest ich o 25 mln więcej niż Francuzów. Dopiął swego i tak zrodził się traktat nicejski.
W miarę postępów w brukselskich rokowaniach Polska zaczęła okazywać skłonność do kompromisu. Była jednak konsekwentnie lekceważona przez Francję i Niemcy. Chirac mówił pogardliwie o "pewnych różnicach kulturalnych". Zapomniał przy tym, że w Brukseli pozostawiono bez rozwiązania wiele innych punktów spornych, jak liczba komisarzy z danego kraju czy prawo weta podczas głosowania nad budżetem.
Niezależnie od tego, kto ponosi winę za niepowodzenie rokowań, postawa Polaków jest zrozumiała. Europejski system podejmowania decyzji zasadza się na wzajemnym zaufaniu. Tylko wówczas, gdy wiadomo, że można liczyć na poważanie ze strony krajów unijnych, warto okazać gotowość do rezygnacji z części narodowej suwerenności. Ale krajowi, którym przez piętnaście lat pomiatano, którego szczere uczucia pod adresem Europy skwitowano chłodną buchalterią, obiecując w najlepszym wypadku członkostwo drugiej kategorii, trudno wykrzesać silniejszą chęć współpracy.
Więcej możesz przeczytać w 4/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.