Fakt, że prezydent Kwaśniewski ma wątpliwości, czy Polska jest państwem prawa, powinien przerażać
Aleksander Kwaśniewski zaprosił do siebie grupę tęgich intelektualistów, żeby ich zapytać, czy Polska jest państwem prawa. Jest to trudne pytanie, na które nie ma prostej odpowiedzi. Nawet profesor Jadwiga Staniszkis miałaby kłopoty. Są takie odwieczne kwestie, których jednoznacznie rozstrzygnąć nie można, zwłaszcza w sferze intelektualnej. Na przykład Poncjusz Piłat zapytał ponad dwa tysiące lat temu: Więc cóż jest prawda? I to proste, zdawałoby się, pytanie, pozostało do dziś bez odpowiedzi. Problem postawiony przez prezydenta należy do tej samej kategorii, niewykluczone nawet, że po zadaniu pytania Kwaśniewski poszedł umyć ręce.
Prezydenckie pytanie przypomniało mi czemuś przedwojenny szmonces: "Moryc, co myślisz o 'Beniowskim'?" "Pod względem interesów czy tak ogólnie?".
Fakt, że prezydent - po ośmiu latach w roli organu konstytucyjnej władzy państwa - współtwórca tej konstytucji, sygnatariusz setek, a może tysięcy ustaw, człowiek, który powołał na stanowiska większość sędziów, prokuratorów, cały rząd i kierowników administracji państwowej - ma wątpliwości, czy państwo, którego jest głową, oparte jest na prawie i praworządności, powinien przerażać. Obywatele, zwłaszcza w Polsce, powinni wpaść w panikę, węsząc kryzys, i rzucić się na sklepy, wykupując nie jakąś tam elektronikę, ale świece i mąkę. A ta impreza nie zwróciła niczyjej uwagi. Była bowiem tylko emanacją specyficznie polskiej odmiany polityki. Polityki moralnego niepokoju. Od czasu do czasu uczestnicy władzy, bywalcy zamkniętych zebrań, współtwórcy poufnych porozumień odczuwają potrzebę publicznego zasygnalizowania moralnego dyskomfortu. Troski o moralność publiczną, odżegnania się od powszechnych praktyk i ukazania w roli opoki. Jak kiedyś reżyserzy filmowi. Można to zresztą uznać za miarę postępu, że praktycy polityczni wchodzą w rolę artystów.
Dużo jest teraz apeli o oszczędzanie grosza publicznego. Otóż gdyby prezydent chciał się naprawdę dowiedzieć, czy Polska jest państwem prawa, to ja mógłbym go w tej materii oświecić bez pośrednictwa profesorów i całkiem darmo, bo ja nie jadam ciasteczek i nie piję lemoniady. Polska jest jak najbardziej państwem prawa, tylko ludzie nie są prawi. Ludzie w większości stanowią spadek po epoce bezprawia. A prawo w rękach ludzi jest instrumentem. Jak młotek. Młotkiem można wyrzeźbić archanioła Gabriela nacierającego na zastępy piekielne albo można też potłuc każdą rzeźbę na skorupy.
Gdyby chodziło o istotne wyjaśnienie przyczyn konwulsji na polskiej scenie politycznej, wywoływanych praktykowaniem bezprawia w państwie prawa, trzeba by było zwołać uczone seminarium na temat: Czy polskie elity polityczne nadają się do tworzenia i przestrzegania zasad państwa prawa. Ale na to nikt się nie odważy. Na takie występki przeciw obyczajom nie ma immunitetów.
Z tego powodu nie jest wykluczone, że w przyszłych podręcznikach historii nasi skorumpowani, omijający prawo, amoralni politycy prezentowani będą jako apostołowie państwa prawa. Możemy się pocieszyć, że nie oni pierwsi w historii. Na przykład trzeci prezydent USA Thomas Jefferson (do obejrzenia na banknotach dolarowych), o którym Tocqueville pisał jako o wielkim bojowniku o wolność i demokrację, był właścicielem tłumu niewolników, których nigdy nie uwolnił. Nawet w testamencie kazał ich po swojej śmierci wystawić na licytację. Czarni - pisał Jefferson - są leniwi, głupi i ustępują zarówno duchowo, jak i cieleśnie białym.
Jefferson był szczery. Pisał, co myśli, i to do Alexandra von Humboldta, ówczesnego autorytetu moralnego. Może do oczyszczenia atmosfery w Polsce nie jest tak naprawdę potrzebna powszechna realizacja zasad państwa prawa i bezwzględne potępienie tych wszystkich, którzy to prawo omijają boczkiem, obchodzą z daleka albo po prostu tratują. Gdyby tak politycy i urzędnicy państwowi w odpowiedzi na sympozjum Kwaśniewskiego zwołali własne i ogłosili, że funkcje publiczne są po to, żeby się bogacić, prawo ma służyć tym, którzy je uchwalili oraz ich kolegom, gdyby to chociaż napisali w jakimś liście do Czarzastego, który jest dziś autorytetem moralnym porównywalnym z Humboldtem, wszyscy wiedzielibyśmy, gdzie żyjemy. Także Aleksander Kwaśniewski.
Prezydenckie pytanie przypomniało mi czemuś przedwojenny szmonces: "Moryc, co myślisz o 'Beniowskim'?" "Pod względem interesów czy tak ogólnie?".
Fakt, że prezydent - po ośmiu latach w roli organu konstytucyjnej władzy państwa - współtwórca tej konstytucji, sygnatariusz setek, a może tysięcy ustaw, człowiek, który powołał na stanowiska większość sędziów, prokuratorów, cały rząd i kierowników administracji państwowej - ma wątpliwości, czy państwo, którego jest głową, oparte jest na prawie i praworządności, powinien przerażać. Obywatele, zwłaszcza w Polsce, powinni wpaść w panikę, węsząc kryzys, i rzucić się na sklepy, wykupując nie jakąś tam elektronikę, ale świece i mąkę. A ta impreza nie zwróciła niczyjej uwagi. Była bowiem tylko emanacją specyficznie polskiej odmiany polityki. Polityki moralnego niepokoju. Od czasu do czasu uczestnicy władzy, bywalcy zamkniętych zebrań, współtwórcy poufnych porozumień odczuwają potrzebę publicznego zasygnalizowania moralnego dyskomfortu. Troski o moralność publiczną, odżegnania się od powszechnych praktyk i ukazania w roli opoki. Jak kiedyś reżyserzy filmowi. Można to zresztą uznać za miarę postępu, że praktycy polityczni wchodzą w rolę artystów.
Dużo jest teraz apeli o oszczędzanie grosza publicznego. Otóż gdyby prezydent chciał się naprawdę dowiedzieć, czy Polska jest państwem prawa, to ja mógłbym go w tej materii oświecić bez pośrednictwa profesorów i całkiem darmo, bo ja nie jadam ciasteczek i nie piję lemoniady. Polska jest jak najbardziej państwem prawa, tylko ludzie nie są prawi. Ludzie w większości stanowią spadek po epoce bezprawia. A prawo w rękach ludzi jest instrumentem. Jak młotek. Młotkiem można wyrzeźbić archanioła Gabriela nacierającego na zastępy piekielne albo można też potłuc każdą rzeźbę na skorupy.
Gdyby chodziło o istotne wyjaśnienie przyczyn konwulsji na polskiej scenie politycznej, wywoływanych praktykowaniem bezprawia w państwie prawa, trzeba by było zwołać uczone seminarium na temat: Czy polskie elity polityczne nadają się do tworzenia i przestrzegania zasad państwa prawa. Ale na to nikt się nie odważy. Na takie występki przeciw obyczajom nie ma immunitetów.
Z tego powodu nie jest wykluczone, że w przyszłych podręcznikach historii nasi skorumpowani, omijający prawo, amoralni politycy prezentowani będą jako apostołowie państwa prawa. Możemy się pocieszyć, że nie oni pierwsi w historii. Na przykład trzeci prezydent USA Thomas Jefferson (do obejrzenia na banknotach dolarowych), o którym Tocqueville pisał jako o wielkim bojowniku o wolność i demokrację, był właścicielem tłumu niewolników, których nigdy nie uwolnił. Nawet w testamencie kazał ich po swojej śmierci wystawić na licytację. Czarni - pisał Jefferson - są leniwi, głupi i ustępują zarówno duchowo, jak i cieleśnie białym.
Jefferson był szczery. Pisał, co myśli, i to do Alexandra von Humboldta, ówczesnego autorytetu moralnego. Może do oczyszczenia atmosfery w Polsce nie jest tak naprawdę potrzebna powszechna realizacja zasad państwa prawa i bezwzględne potępienie tych wszystkich, którzy to prawo omijają boczkiem, obchodzą z daleka albo po prostu tratują. Gdyby tak politycy i urzędnicy państwowi w odpowiedzi na sympozjum Kwaśniewskiego zwołali własne i ogłosili, że funkcje publiczne są po to, żeby się bogacić, prawo ma służyć tym, którzy je uchwalili oraz ich kolegom, gdyby to chociaż napisali w jakimś liście do Czarzastego, który jest dziś autorytetem moralnym porównywalnym z Humboldtem, wszyscy wiedzielibyśmy, gdzie żyjemy. Także Aleksander Kwaśniewski.
Więcej możesz przeczytać w 4/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.