Najlepiej sprawdzały się rządy upadające w połowie kadencji Każdy rząd i rządząca koalicja parlamentarna mają swoje pierwsze sto dni, w których mogą dokonać większych czy mniejszych reform. Decyzje późniejsze są podejmowane już na zasadzie rozpędu i bezwładu. A im bliżej wyborów, tym bardziej wszyscy przyglądają się wynikom sondaży i starają się je poprawić, kupując głosy. Można zatem uznać, że tymczasowość każdego rządu narasta w miarę jego funkcjonowania. I to narasta w tempie, które w ostatnim okresie prowadzi do chaosu. Fakt, iż Polska będzie miała rząd tymczasowy, nie musi być nieszczęściem. Dla demokracji (przynajmniej młodej i nie zrutynizowanej) upadek rządów w połowie kadencji okazuje się zjawiskiem pozytywnym. Polska będzie mieć rząd tymczasowy, nie wiadomo tylko, czy kresem jego tymczasowości będzie 8 sierpnia, czy jakaś późniejsza data. Możliwe, że rząd Belki skończy swoją misję, zanim większość społeczeństwa zapozna się z nazwiskami członków gabinetu. Istnieje także możliwość, że rząd Belki będzie miał kontrakt terminowy (do jesieni 2004 r., wiosny 2005 r., jesieni 2005 r.), tyle że będzie to czasowa umowa o pracę w przedsiębiorstwie, które w każdym momencie może zbankrutować. A jak wiadomo, takiego kontraktu nikt nie traktuje poważnie, nikt nie przykłada się zbyt do swojej pracy i nikt nie podejmuje decyzji obciążonych ryzykiem.
Dobry rząd tymczasowy
Termin "rząd tymczasowy" jest kategorią nielogiczną i pozaprawną. Można przyjąć, że każdy rząd jest tymczasowy, gdyż ma wyznaczony kres swojego istnienia przez datę następnych wyborów. Wszystkie dotychczasowe rządy w Polsce, oprócz gabinetu Jerzego Buzka, były tymczasowe, bowiem rządziły przez kilka miesięcy (Jan Olszewski), rok (Jan Krzysztof Bielecki), półtora roku (Tadeusz Mazowiecki, Hanna Suchocka) lub dwa lata (Waldemar Pawlak i Józef Oleksy - Włodzimierz Cimoszewicz). I te rządy tymczasowe były na ogół niezłe. Jeśli tymczasowość władzy nam się nie podoba (a termin ten ma wszak złe konotacje), to głównie ze względu na to, że takiej władzy przypisujemy niedobre cechy: brak długofalowej wizji oraz niewielką konsekwencję i chaotyczność działań. Nawet pobieżny ogląd dokonań rządu Leszka Millera wskazuje, że odnosiły się do niego wszystkie wymienione cechy. Ministrowie zmieniali się jak striptizerki na scenie kabaretu, przez dwa lata demontowano - w ramach reformy - system kas chorych, by obecnie - w ramach reformy - do tego systemu powrócić, we wtorki lansowano podatek liniowy, a w czwartki rosnącą progresję podatkową itd. Był to niewątpliwie w ideowym sensie rząd tymczasowy, choć Leszek Miller był przekonany, że będzie trwał wiecznie.
Stwierdzenie, że Polską od lat rządzą władze tymczasowe, rodzi przypuszczenie, iż jest to stan dobry. Rząd, który nie ma pewności, jak długo potrwa, nie ma wielkich chęci, by się mieszać do gospodarki, a więc psuje w niej stosunkowo niewiele i niezbyt przeszkadza przedsiębiorcom, którzy wykorzystują to dla rozwoju swoich firm. W tym paradoksie jest cień racji, wynikający z prostej zależności, że lepszy jest rząd żaden niż rząd zły. Pomija on jednak smutną prawdę, iż stan owego żadnego rządu wiąże się u nas z dekompozycją parlamentu i paraliżem upartyjnionej administracji państwowej. Prowadzi zatem do bezhołowia (jest to słowo pochodzenia ukraińskiego, sugerujące, że żadnej głowy nie ma).
W czym się przejawia bezhołowie? Jeżeli Sejm z pełną powagą rozważa uchwalenie ustawy nakazującej wylegitymowanie się dowodem osobistym przy zakładaniu konta e-mailowego, oznacza to możliwość tworzenia prawa głupiego, które trzeba będzie szybko nowelizować. Taka sytuacja rodzi z kolei społeczne przeświadczenie, że każde uchwalone prawo jest głupie i niepotrzebne, więc może być lekceważone i omijane. Poza tym w stanie bezhołowia może nie dojść do powstawania przepisów prawa, które są absolutnie niezbędne. Typowym przykładem jest tu ustawa o Narodowym Funduszu Zdrowia. Takich przykładów można podać znacznie więcej.
Demokracja wielomafijna
Nieszczęściem Polski dzisiaj nie jest to, że nie wiemy, jak nazywa się na przykład minister infrastruktury, ale to, że wysocy urzędnicy państwowi coraz więcej czasu poświęcają na grę w okręty, a prezydent (czyli głowa) wyraźnie gubi się w tym wszystkim, nie umiejąc zaproponować koncepcji wprowadzającej jaki taki ład tymczasowy. Krótkookresowe konsekwencje politycznego bezhołowia dla gospodarki mogą być niezauważalne. Osłabienie władzy tworzy wprawdzie dobrą okazję do spekulacyjnych ataków na kurs walutowy czy notowania giełdowe spółek, ale takie wahania gospodarka rynkowa stosunkowo nieźle amortyzuje. Osłabienie władzy tworzy także niektórym okazję do załatwienia własnych (nie zawsze prawych) interesów. Nie jest to dobre, lecz bez zaangażowania ważnych polityków wiele nie mogą oni uzyskać. Mogą być co najwyżej grupami wykorzystującymi słabość władzy. Nie mogą się ukonstytuować - a przypomnijmy, że od tego zaczął się kryzys państwa - w grupę trzymającą władzę. I choć to niewielka pociecha, lepiej mieć demokrację opartą na wzajemnej rywalizacji kilku mafii niż dyktaturę jednej mafii, która trzyma wszystkich za pysk.
Oblany egzamin
Jedyną drogą wyjścia ze stanu bezhołowia jest przykręcenie potworkowi, jakim stało się państwo polskie, nowej głowy. Przedterminowe wybory muszą się odbyć, gdyż w przeciwnym wypadku grozi nam paraliż postępowy i całkowita kompromitacja. Problemem technicznym jest ustalenie optymalnego terminu wyborów i najmniej kolizyjnego sposobu dotrwania do tego momentu. Jest oczywiste, że stając przed tym niezbyt trudnym egzaminem, klasa polityczna oblała go koncertowo. Oblał prezydent, upierając się przy dotrwaniu obecnego rządu do końca kadencji i konstruując go z pomocą partii mającej pięcioprocentowe poparcie w społeczeństwie i 130 szabel w parlamencie. Oblał SLD, którego zachowanie może nie spowoduje odejścia twardego kilkuprocentowego elektoratu, ale wywołuje obrzydzenie u reszty społeczeństwa. Oblały też partie, które głosowały przeciwko samorozwiązaniu parlamentu. Egzaminu nie zdają także ci politycy czy inżynierowie dusz, którzy twierdzą, że wybory muszą być jak najpóźniej, gdyż inaczej grozi nam, że do władzy dojdzie Lepper i (lub) inne ugrupowania populistyczne.
Populizm jest zawsze następstwem utraty dobrego smaku. A sytuacja, w której popieranie bądź przeciwstawianie się rządom SLD przestaje być już sprawą polityczną, a staje się kwestią estetyczną, raczej zwiększa niż redukuje szanse i popularność Leppera.
Termin "rząd tymczasowy" jest kategorią nielogiczną i pozaprawną. Można przyjąć, że każdy rząd jest tymczasowy, gdyż ma wyznaczony kres swojego istnienia przez datę następnych wyborów. Wszystkie dotychczasowe rządy w Polsce, oprócz gabinetu Jerzego Buzka, były tymczasowe, bowiem rządziły przez kilka miesięcy (Jan Olszewski), rok (Jan Krzysztof Bielecki), półtora roku (Tadeusz Mazowiecki, Hanna Suchocka) lub dwa lata (Waldemar Pawlak i Józef Oleksy - Włodzimierz Cimoszewicz). I te rządy tymczasowe były na ogół niezłe. Jeśli tymczasowość władzy nam się nie podoba (a termin ten ma wszak złe konotacje), to głównie ze względu na to, że takiej władzy przypisujemy niedobre cechy: brak długofalowej wizji oraz niewielką konsekwencję i chaotyczność działań. Nawet pobieżny ogląd dokonań rządu Leszka Millera wskazuje, że odnosiły się do niego wszystkie wymienione cechy. Ministrowie zmieniali się jak striptizerki na scenie kabaretu, przez dwa lata demontowano - w ramach reformy - system kas chorych, by obecnie - w ramach reformy - do tego systemu powrócić, we wtorki lansowano podatek liniowy, a w czwartki rosnącą progresję podatkową itd. Był to niewątpliwie w ideowym sensie rząd tymczasowy, choć Leszek Miller był przekonany, że będzie trwał wiecznie.
Stwierdzenie, że Polską od lat rządzą władze tymczasowe, rodzi przypuszczenie, iż jest to stan dobry. Rząd, który nie ma pewności, jak długo potrwa, nie ma wielkich chęci, by się mieszać do gospodarki, a więc psuje w niej stosunkowo niewiele i niezbyt przeszkadza przedsiębiorcom, którzy wykorzystują to dla rozwoju swoich firm. W tym paradoksie jest cień racji, wynikający z prostej zależności, że lepszy jest rząd żaden niż rząd zły. Pomija on jednak smutną prawdę, iż stan owego żadnego rządu wiąże się u nas z dekompozycją parlamentu i paraliżem upartyjnionej administracji państwowej. Prowadzi zatem do bezhołowia (jest to słowo pochodzenia ukraińskiego, sugerujące, że żadnej głowy nie ma).
W czym się przejawia bezhołowie? Jeżeli Sejm z pełną powagą rozważa uchwalenie ustawy nakazującej wylegitymowanie się dowodem osobistym przy zakładaniu konta e-mailowego, oznacza to możliwość tworzenia prawa głupiego, które trzeba będzie szybko nowelizować. Taka sytuacja rodzi z kolei społeczne przeświadczenie, że każde uchwalone prawo jest głupie i niepotrzebne, więc może być lekceważone i omijane. Poza tym w stanie bezhołowia może nie dojść do powstawania przepisów prawa, które są absolutnie niezbędne. Typowym przykładem jest tu ustawa o Narodowym Funduszu Zdrowia. Takich przykładów można podać znacznie więcej.
Demokracja wielomafijna
Nieszczęściem Polski dzisiaj nie jest to, że nie wiemy, jak nazywa się na przykład minister infrastruktury, ale to, że wysocy urzędnicy państwowi coraz więcej czasu poświęcają na grę w okręty, a prezydent (czyli głowa) wyraźnie gubi się w tym wszystkim, nie umiejąc zaproponować koncepcji wprowadzającej jaki taki ład tymczasowy. Krótkookresowe konsekwencje politycznego bezhołowia dla gospodarki mogą być niezauważalne. Osłabienie władzy tworzy wprawdzie dobrą okazję do spekulacyjnych ataków na kurs walutowy czy notowania giełdowe spółek, ale takie wahania gospodarka rynkowa stosunkowo nieźle amortyzuje. Osłabienie władzy tworzy także niektórym okazję do załatwienia własnych (nie zawsze prawych) interesów. Nie jest to dobre, lecz bez zaangażowania ważnych polityków wiele nie mogą oni uzyskać. Mogą być co najwyżej grupami wykorzystującymi słabość władzy. Nie mogą się ukonstytuować - a przypomnijmy, że od tego zaczął się kryzys państwa - w grupę trzymającą władzę. I choć to niewielka pociecha, lepiej mieć demokrację opartą na wzajemnej rywalizacji kilku mafii niż dyktaturę jednej mafii, która trzyma wszystkich za pysk.
Oblany egzamin
Jedyną drogą wyjścia ze stanu bezhołowia jest przykręcenie potworkowi, jakim stało się państwo polskie, nowej głowy. Przedterminowe wybory muszą się odbyć, gdyż w przeciwnym wypadku grozi nam paraliż postępowy i całkowita kompromitacja. Problemem technicznym jest ustalenie optymalnego terminu wyborów i najmniej kolizyjnego sposobu dotrwania do tego momentu. Jest oczywiste, że stając przed tym niezbyt trudnym egzaminem, klasa polityczna oblała go koncertowo. Oblał prezydent, upierając się przy dotrwaniu obecnego rządu do końca kadencji i konstruując go z pomocą partii mającej pięcioprocentowe poparcie w społeczeństwie i 130 szabel w parlamencie. Oblał SLD, którego zachowanie może nie spowoduje odejścia twardego kilkuprocentowego elektoratu, ale wywołuje obrzydzenie u reszty społeczeństwa. Oblały też partie, które głosowały przeciwko samorozwiązaniu parlamentu. Egzaminu nie zdają także ci politycy czy inżynierowie dusz, którzy twierdzą, że wybory muszą być jak najpóźniej, gdyż inaczej grozi nam, że do władzy dojdzie Lepper i (lub) inne ugrupowania populistyczne.
Populizm jest zawsze następstwem utraty dobrego smaku. A sytuacja, w której popieranie bądź przeciwstawianie się rządom SLD przestaje być już sprawą polityczną, a staje się kwestią estetyczną, raczej zwiększa niż redukuje szanse i popularność Leppera.
Rząd permanentnie tymczasowy |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 25/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.