Dlaczego Francuzi nie cierpią swego najlepszego reżysera filmowego? To amerykański agent - można nad Sekwaną usłyszeć o najbardziej rozpoznawalnym na świecie reżyserze z Francji. Jean-Pierre Jeunet, jako koń trojański Hollywood, co rusz musi się tłumaczyć ze swoich sukcesów. Nie przed publicznością, rzecz jasna, ale przed rodzimymi krytykami. Gdy jego "Amelię" obejrzało 18 mln Francuzów, a film zarobił 153 mln dolarów (stając się najbardziej kasowym francuskim filmem w USA), w redakcjach nad Sekwaną obudziła się rewolucyjna czujność. Dziennik "Liberation" film skwitował komentarzem: "Euro-Disney wkracza na Montmartre". To i tak komplement, zważywszy na to, że reżyserka teatralna Ariane Mnouchkine uznała Eurodisneyland za "Czarnobyl w sercu Europy". Mimo że największe sukcesy francuskiego kina to filmy na wskroś amerykańskie (na przykład niemal wszystkie produkcje Luca Bessona), nad Sekwaną "amerykańskość" to największa obelga. Bo to i rzekomy imperializm kulturalny, i obrzydliwa komercja, a wreszcie - ulubione kino (ponad 70 proc. Francuzów chodzi na amerykańskie filmy).
Film dla Le Pena
Serge Kaganski, naczelny redaktor opiniotwórczego informatora kulturalnego "Les Inrockuptibles", postawił publicznie dramatyczne pytanie - dlaczego w "Amelii" nie ma ani śladu imigrantów z Karaibów, północnej Afryki, Turcji czy Pakistanu, ani też przedstawicieli mniejszości seksualnych, którzy tak licznie zamieszkują 18. arrondissement. Nie czekając na odpowiedź, podsumował "Amelię": "Gdyby Le Pen poszukiwał filmu, który by promował jego wizję francuskiego narodu i ideału Francji, "Amelia" byłaby idealnym kandydatem".
Jeuneta pogrążyło to, że przed "Amelią" zrealizował w Hollywood "Obcego: Przebudzenie" (1997). Po tym filmie zarzucono mu, że jest opętany obsesją sukcesu w jankeskim stylu, co oznaczało, że zachciało mu się robić filmy dla zwykłych ludzi, a nie dla krytyków. W niepamięć poszedł fakt, że Jeunet był niezrównanym twórcą fantastycznych światów z "Delicatessen" czy "Miasta zaginionych dzieci".
Na szczęście Jeunet nie dał się zastraszyć i okazał się niereformowalny. Zamiast posłusznie nakręcić nową, tym razem głęboko słuszną "Amelię 2", wraz ze swoją gwiazdą Audrey Tautou, zrealizował film "Bardzo długie zaręczyny". Wprawdzie powiela on przesłanie o zwycięskiej miłości, ale przy okazji brutalnie uderza w kultywowaną we Francji niechęć do rozrachunku z jej dwudziestowiecznymi wojnami, w tym wypadku z I wojną światową. Wydaje się to dziwne, dlatego że akurat ta wojna nie okryła Francji niesławą w takim stopniu jak II wojna światowa, wojna algierska czy konflikt plemienny w Rwandzie w 1994 r.
Wielka wojna i francuska amnezja
W "Bardzo długich zaręczynach" Jeunet wskrzesił na ekranie Paryż znany już tylko ze starych pocztówek - gwarne Hale czy dworzec d`Orsay na lewym brzegu Sekwany (dziś muzeum sztuki). Odżywa także - a może przede wszystkim - Wielka Wojna i koszmar życia w okopach (ciągnących się od Flandrii po granicę ze Szwajcarią) pełnych błota, szczurów i rozkładających się trupów. Zrobił to z naturalizmem i dynamiką, jakiej nie powstydziliby się twórcy "Szeregowca Ryana". Prawdziwą naturę ówczesnego pola bitwy poznajemy przez prywatne śledztwo, które prowadzi młodziutka Matylda z idyllicznej wioski w Bretanii. Matylda nie uwierzyła w śmierć swego narzeczonego nad Sommą. Jej Manech i czterech innych nieszczęśników, którzy próbowali dokonać samookaleczenia, by uciec od okopowej udręki, zostali wysłani na karną misję bez powrotu - wprost pod ogień niemieckich karabinów maszynowych. Po tysiącach egzekucji za dezercję dokonywanych na oczach kolegów i okupionych setkami tysięcy poległych kampaniach, które w 1917 r. wywołały bunty francuskich żołnierzy, podobno sam nowy głównodowodzący frontu zachodniego, generał Petain, wymyślił sposób, by egzekucje zdrajców dokonywać rękami Niemców.
Jeunet naruszył tabu, bo do niedawna oficjalna historiografia francuska - w przeciwieństwie do anglosaskiej - opisywała wojny ze sztabowego punktu widzenia, a nie jako gehennę milionów zwykłych ludzi. Wprawdzie we Francji jeszcze podczas trwania I wojny światowej i w okresie międzywojennym ukazało się kilka powieści o zdecydowanie antywojennej wymowie - autorstwa m.in. Georges`a Duhamela, Henriego Barbusse`a, Jeana Giono czy Rolanda Dorgelesa - ale żadna z nich nie miała tej siły co brytyjska poezja okopowa Siegfrieda Sassoona oraz poległych na froncie Wilfreda Owena i Isaaca Rosenberga. Nie miała też siły sztandarowej niemieckiej powieści oszukanego i unicestwionego pokolenia "Na zachodzie bez zmian" Ericha Marii Remarque`a. Nieprzypadkowo została ona wyklęta przez Adolfa Hitlera. Żaden z krajów uczestniczących w Wielkiej Wojnie nie ma jednak tak bogato zdokumentowanej - zarówno w literaturze, jak i w filmie - biografii "straconego pokolenia" jak Ameryka. Mimo co najmniej trzech ważnych filmów utrzymanych w podobnym duchu, nakręconych we Francji w okresie międzywojennym ("Oskarżam!" Abla Gance`a, "Drewniane krzyże" Raymonda Bernarda i "Towarzysze broni" Jeana Renoira) Francuzi o wojnie i o 1,4 mln swych poległych nie chcieli pamiętać. O ile każdego 11 listopada tłumy Brytyjczyków z przypiętymi makami (stąd popularna nazwa tego dnia pamięci - Poppy Day) od lat pielgrzymują na cmentarze swych rodaków, we Francji pod pomnikiem poległych pod Verdun jest raczej pusto, a doroczna uroczystość pod Łukiem Triumfalnym w Paryżu ma oficjalny charakter.
Powrót do rzeźni
Zainteresowanie Wielką Wojną - z całym jej tragizmem i bezsensem - powoli we Francji powraca. Bo bez zrozumienia jej nie można zrozumieć całego XX wieku. W dużej mierze do przywrócenia pamięci o latach 1914-1918 przyczyniły się znakomite seriale dokumentalne, jak choćby "The Great War and the Shaping of the 20th Century" (1996), "World War I: The Death of Glory" (2001) czy "World War I" (2003). Ta fala nie ominęła Francji, czego przykładem był świetny film Bertranda Taverniera "La vie et rien d`autre" ("Życie i nic więcej") z 1989 r. o prywatnym śledztwie wojennej wdowy w sprawie okoliczności śmierci jej męża. W pewnym sensie oparte na powieści zmarłego niedawno Sebastiena Japrisota "Bardzo długie zaręczyny" są miksem filmów Kubricka i Taverniera. Wbrew oskarżeniom o to, że jest amerykańskim agentem, Jeunet stworzył film bardzo francuski, w najlepszym znaczeniu tego słowa, a jednocześnie - tak jak "Amelia" - atrakcyjny i czytelny dla publiczności multipleksów. Jak za czasów "Amelii" myślenie rodem z intelektualnego betonowego bunkra wzięło jednak we Francji górę. "Bardzo długie zaręczyny" - z budżetem w wysokości 45 mln euro - są trzecią co do wielkości (po obu "Asteriksach") produkcją w dziejach francuskiego kina. Powodem ataków na Jeuneta nie jest jednak wysoki budżet, lecz to, że film współfinansowała amerykańska spółka Warner France. Z tego powodu film został uznany za niefrancuski. Budżet państwa odmówił dotacji, choć gdzie indziej hojnie finansuje narodową kinematografię, która rocznie produkuje około 200 tytułów. Temu werdyktowi przyklasnęła lewicowa krytyka i ta część filmowego getta, która tworzy filmy dla siebie i tychże krytyków.
Chciałoby się powiedzieć, że przypadek Jeuneta jest żywą ilustracją powiedzenia, iż trudno być prorokiem we własnym kraju. Rzeczywistość, na szczęście, jest bardziej optymistyczna. "Bardzo długie zaręczyny" - film o małych, dzielnych ludziach uwikłanych w wielką i okrutną wojnę - w ciągu miesiąca obejrzało 4 mln Francuzów. Widzowie są po prostu normalni i nie przejmują się naznaczaniem twórców mianem amerykańskich agentów.
Serge Kaganski, naczelny redaktor opiniotwórczego informatora kulturalnego "Les Inrockuptibles", postawił publicznie dramatyczne pytanie - dlaczego w "Amelii" nie ma ani śladu imigrantów z Karaibów, północnej Afryki, Turcji czy Pakistanu, ani też przedstawicieli mniejszości seksualnych, którzy tak licznie zamieszkują 18. arrondissement. Nie czekając na odpowiedź, podsumował "Amelię": "Gdyby Le Pen poszukiwał filmu, który by promował jego wizję francuskiego narodu i ideału Francji, "Amelia" byłaby idealnym kandydatem".
Jeuneta pogrążyło to, że przed "Amelią" zrealizował w Hollywood "Obcego: Przebudzenie" (1997). Po tym filmie zarzucono mu, że jest opętany obsesją sukcesu w jankeskim stylu, co oznaczało, że zachciało mu się robić filmy dla zwykłych ludzi, a nie dla krytyków. W niepamięć poszedł fakt, że Jeunet był niezrównanym twórcą fantastycznych światów z "Delicatessen" czy "Miasta zaginionych dzieci".
Na szczęście Jeunet nie dał się zastraszyć i okazał się niereformowalny. Zamiast posłusznie nakręcić nową, tym razem głęboko słuszną "Amelię 2", wraz ze swoją gwiazdą Audrey Tautou, zrealizował film "Bardzo długie zaręczyny". Wprawdzie powiela on przesłanie o zwycięskiej miłości, ale przy okazji brutalnie uderza w kultywowaną we Francji niechęć do rozrachunku z jej dwudziestowiecznymi wojnami, w tym wypadku z I wojną światową. Wydaje się to dziwne, dlatego że akurat ta wojna nie okryła Francji niesławą w takim stopniu jak II wojna światowa, wojna algierska czy konflikt plemienny w Rwandzie w 1994 r.
Wielka wojna i francuska amnezja
W "Bardzo długich zaręczynach" Jeunet wskrzesił na ekranie Paryż znany już tylko ze starych pocztówek - gwarne Hale czy dworzec d`Orsay na lewym brzegu Sekwany (dziś muzeum sztuki). Odżywa także - a może przede wszystkim - Wielka Wojna i koszmar życia w okopach (ciągnących się od Flandrii po granicę ze Szwajcarią) pełnych błota, szczurów i rozkładających się trupów. Zrobił to z naturalizmem i dynamiką, jakiej nie powstydziliby się twórcy "Szeregowca Ryana". Prawdziwą naturę ówczesnego pola bitwy poznajemy przez prywatne śledztwo, które prowadzi młodziutka Matylda z idyllicznej wioski w Bretanii. Matylda nie uwierzyła w śmierć swego narzeczonego nad Sommą. Jej Manech i czterech innych nieszczęśników, którzy próbowali dokonać samookaleczenia, by uciec od okopowej udręki, zostali wysłani na karną misję bez powrotu - wprost pod ogień niemieckich karabinów maszynowych. Po tysiącach egzekucji za dezercję dokonywanych na oczach kolegów i okupionych setkami tysięcy poległych kampaniach, które w 1917 r. wywołały bunty francuskich żołnierzy, podobno sam nowy głównodowodzący frontu zachodniego, generał Petain, wymyślił sposób, by egzekucje zdrajców dokonywać rękami Niemców.
Jeunet naruszył tabu, bo do niedawna oficjalna historiografia francuska - w przeciwieństwie do anglosaskiej - opisywała wojny ze sztabowego punktu widzenia, a nie jako gehennę milionów zwykłych ludzi. Wprawdzie we Francji jeszcze podczas trwania I wojny światowej i w okresie międzywojennym ukazało się kilka powieści o zdecydowanie antywojennej wymowie - autorstwa m.in. Georges`a Duhamela, Henriego Barbusse`a, Jeana Giono czy Rolanda Dorgelesa - ale żadna z nich nie miała tej siły co brytyjska poezja okopowa Siegfrieda Sassoona oraz poległych na froncie Wilfreda Owena i Isaaca Rosenberga. Nie miała też siły sztandarowej niemieckiej powieści oszukanego i unicestwionego pokolenia "Na zachodzie bez zmian" Ericha Marii Remarque`a. Nieprzypadkowo została ona wyklęta przez Adolfa Hitlera. Żaden z krajów uczestniczących w Wielkiej Wojnie nie ma jednak tak bogato zdokumentowanej - zarówno w literaturze, jak i w filmie - biografii "straconego pokolenia" jak Ameryka. Mimo co najmniej trzech ważnych filmów utrzymanych w podobnym duchu, nakręconych we Francji w okresie międzywojennym ("Oskarżam!" Abla Gance`a, "Drewniane krzyże" Raymonda Bernarda i "Towarzysze broni" Jeana Renoira) Francuzi o wojnie i o 1,4 mln swych poległych nie chcieli pamiętać. O ile każdego 11 listopada tłumy Brytyjczyków z przypiętymi makami (stąd popularna nazwa tego dnia pamięci - Poppy Day) od lat pielgrzymują na cmentarze swych rodaków, we Francji pod pomnikiem poległych pod Verdun jest raczej pusto, a doroczna uroczystość pod Łukiem Triumfalnym w Paryżu ma oficjalny charakter.
Powrót do rzeźni
Zainteresowanie Wielką Wojną - z całym jej tragizmem i bezsensem - powoli we Francji powraca. Bo bez zrozumienia jej nie można zrozumieć całego XX wieku. W dużej mierze do przywrócenia pamięci o latach 1914-1918 przyczyniły się znakomite seriale dokumentalne, jak choćby "The Great War and the Shaping of the 20th Century" (1996), "World War I: The Death of Glory" (2001) czy "World War I" (2003). Ta fala nie ominęła Francji, czego przykładem był świetny film Bertranda Taverniera "La vie et rien d`autre" ("Życie i nic więcej") z 1989 r. o prywatnym śledztwie wojennej wdowy w sprawie okoliczności śmierci jej męża. W pewnym sensie oparte na powieści zmarłego niedawno Sebastiena Japrisota "Bardzo długie zaręczyny" są miksem filmów Kubricka i Taverniera. Wbrew oskarżeniom o to, że jest amerykańskim agentem, Jeunet stworzył film bardzo francuski, w najlepszym znaczeniu tego słowa, a jednocześnie - tak jak "Amelia" - atrakcyjny i czytelny dla publiczności multipleksów. Jak za czasów "Amelii" myślenie rodem z intelektualnego betonowego bunkra wzięło jednak we Francji górę. "Bardzo długie zaręczyny" - z budżetem w wysokości 45 mln euro - są trzecią co do wielkości (po obu "Asteriksach") produkcją w dziejach francuskiego kina. Powodem ataków na Jeuneta nie jest jednak wysoki budżet, lecz to, że film współfinansowała amerykańska spółka Warner France. Z tego powodu film został uznany za niefrancuski. Budżet państwa odmówił dotacji, choć gdzie indziej hojnie finansuje narodową kinematografię, która rocznie produkuje około 200 tytułów. Temu werdyktowi przyklasnęła lewicowa krytyka i ta część filmowego getta, która tworzy filmy dla siebie i tychże krytyków.
Chciałoby się powiedzieć, że przypadek Jeuneta jest żywą ilustracją powiedzenia, iż trudno być prorokiem we własnym kraju. Rzeczywistość, na szczęście, jest bardziej optymistyczna. "Bardzo długie zaręczyny" - film o małych, dzielnych ludziach uwikłanych w wielką i okrutną wojnę - w ciągu miesiąca obejrzało 4 mln Francuzów. Widzowie są po prostu normalni i nie przejmują się naznaczaniem twórców mianem amerykańskich agentów.
JEAN-PIERRE JEUNET DLA "WPROST" |
---|
Od dzieciństwa byłem zafascynowany pierwszą wojną światową. Czasem miałem nawet uczucie, że to ja byłem w okopach. Kiedy pierwszy raz odwiedziłem pola bitew i zobaczyłem okopy, wydały mi się doskonale znajome, jakbym już tu był. Może w poprzednim wcieleniu? Francja nie chciała dotychczas pamiętać o Wielkiej Wojnie, bo to pamięć o hańbie. Straciło w niej życie kilka milionów młodych ludzi. W imię czego? O ile powody drugiej wojny światowej były jasne i czytelne, o tyle do pierwszej doprowadzili tak naprawdę producenci broni i amunicji. To był wielki interes ubity na milionach trupów. Na szczęście, teraz publikuje się coraz więcej książek, opracowań historycznych, pamiętników. Bo pamięć o wojnie trzeba zachować, tym bardziej że odchodzą ostatni jej uczestnicy. Mam nadzieję, że "Bardzo długie zaręczyny" w jakimś stopniu się do tego przyczynią. Zarzut, że mój film nie jest francuski, jest absurdalny. Mamy we Francji grupę krytyków, którzy nie lubią moich produkcji, ale tak naprawdę chodzi tu tylko o pieniądze. Wielu ludzi po prostu nie chce przyjąć do wiadomości, że moje filmy są oglądane przez miliony widzów. Nie mogą mi wybaczyć, iż na zrealizowanie "Bardzo długich zaręczyn" miałem do dyspozycji 45 mln euro. |
Więcej możesz przeczytać w 6/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.