Boysbandy nie są zjawiskiem muzycznym, lecz psychologicznym i emocjonalnym
Czy możliwa jest reaktywacja czegoś, co wydawało się skazane na niebyt? Na początku grudnia 2008 r. w sklepach na całym świecie pojawi się nowy album zespołu Take That – najsłynniejszego brytyjskiego boysbandu lat 90. Identyczny manewr wykonał we wrześniu najbardziej znany amerykański boysband The New Kids On The Block. Innych boysbandów na horyzoncie nie widać. Obie reaktywacje są co najmniej karkołomne, bo średni wiek członków zespołów dobiega czterdziestki, a przez 15 lat, które minęły od czasu, kiedy to boysbandy święciły największe triumfy, muzyka zmieniła się bardzo, i to kilkakrotnie. Zestarzała się również sama formuła boysbandu. Od czasu nieudanej kariery chłopięcego zespołu US5, kilka lat temu, jesteśmy wolni od tego typu grup.
Boysband dla oldboyów
Kilka tygodni temu na deskach warszawskiego teatru Komedia odbyła się premiera musicalu „Boyband" Petera Quiltera. Zrealizowany z rozmachem spektakl wydaje się epitafium dla świata boysbandów. Opowiada drogę do kariery fikcyjnego brytyjskiego boysbandu o nazwie Freedom. Akcja jest połączeniem historii kilku zespołów: jest pazerny demiurg producent, jest casting, mordercza tresura i ćwiczenie umiejętności oczarowywania ogłupiałych fanek, aby wydębić od nich ostatnie kieszonkowe. Są wreszcie narkotyki, homoseksualizm, pieniądze i tarcia wewnątrz zespołu. Czyli wszystko to, co jest nieodłącznie związane z karierą każdego boysbandu.
Spektakl jest polską prapremierą sztuki, która od kilku lat bije rekordy powodzenia na londyńskim East Endzie, i chociaż pięciu przystojnych chłopaków tańczy synchronicznie i śpiewa prawdziwe przeboje z repertuaru najsławniejszych boysbandów, nie jest to sztuka dla nastolatków. Raczej dla tych, którzy boysbandów zawsze nienawidzili albo przynajmniej już z nich wyrośli. Po tym spektaklu kariera następnego chłopięcego zespołu będzie trudna do wyobrażenia.
Zmiatane misie
Polacy właściwie nigdy nie byli skłonni do gloryfikowania najbardziej komercyjnych przejawów światowej kultury masowej. Zawsze woleliśmy się umartwiać, niż bawić. Pewnie dlatego nadmierna popularność boysbandów została nam oszczędzona. Jedenaście lat temu w nieistniejącym już warszawskim klubie Colosseum debiutował na scenie pierwszy i jedyny polski boysband o nazwie Just 5. Zespół został, zgodnie z regułami gatunku, wyłoniony drogą castingu w Poznaniu. Kilku członków występowało wcześniej w znanych poznańskich chórach chłopięcych. Jeden np. w Poznańskich Słowikach Stefana Stuligrosza, a inny w konkurencyjnych Polskich Słowikach Wojciecha Kroloppa, popularnego wówczas boysbandlidera, znanego dzisiaj jako Wojciech K.
Chłopcy mieli już wówczas pierwszy hit – „Kolorowe sny", na koncert przyszło więc kilkaset małoletnich fanek. Przed Just 5 występował inny, profesjonalny, choć nieznany amerykański boysband. O jego profesjonalizmie świadczyło przynajmniej jedno – zespół zatrudniał Murzyna, który dobrze znając kroki tańca synchronicznego wykonywanego przez chłopców, umiejętnie i z kamienną twarzą za pomocą specjalnej szczotki wymiatał spod ich nóg pluszowe misie rzucane na scenę przez spazmujące dziewczęta. Robił to po to, aby fikający chłopcy nie połamali sobie na misiach nóg. Zmiatacz wykonywał swoją pracę szalenie delikatnie, zapewne aby nie urazić uczuć rzucających. Zmiatał misie na pokaźne kupki po bokach sceny. Owe dowody bezgranicznego dziecięcego uwielbienia były następnie z pietyzmem, na oczach fanek, zabierane ze sceny, aby pozostawić wrażenie, że chłopcy potem to wszystko przytulą i ucałują. Brzmi to zaiste groteskowo, jak zresztą wszystko, co dotyczy boysbandów.
Jeśli nie jest się wzdychającą do wirtualnych kochanków nastolatką, boysband wydaje się najobrzydliwszym wykwitem kultury masowej. Oto cyniczny producent wyżyma pieniądze z nastoletnich rozkochanych fanek za pomocą pięciu pięknych, romantycznych, piejących cienkimi głosami i żwawo fikających nóżkami „wspólników". Boysband w swojej istocie jest zaprzeczeniem wszystkiego, co wiąże się z muzyką rockową: spontaniczną, ostrą, buntowniczą, zaangażowaną, i jako taki musi być przez fanów rocka znienawidzony i wyszydzony. Ale też nie dla nich przecież jest tworzony.
Dorosłe dziewczynki
Gigantycznych sukcesów boysbandów nie sposób zrozumieć, jeśli będzie się je traktować jak zjawisko muzyczne. Tego się nie da obronić, bo muzyka boysbandów jest wyjątkowo miałka, wtórna, czułostkowa i naiwna. Wystarczy jednak spojrzeć na boysband jak na zjawisko z pogranicza psychologii i seksuologii. Otóż tego rodzaju ekstatyczne zachowania wynikają z przyczyn cywilizacyjnych. 13-letnia dziewczynka, według naszych norm, jest jeszcze dzieckiem, chociaż biologicznie i mentalnie to już kobieta – może np. urodzić dziecko. W naszym świecie, kiedy zrobi to nawet 16-latka, uważamy to za patologię. Jeśli 18-latka – mówi się, że to jeszcze zbyt wcześnie. Jeśli zgadzamy się, że ciąża jest wynikiem seksu, to co te dziewczynki mają robić ze swoją seksualnością jeszcze przez długie lata? Rzucanie misiów na scenę i kochanie się w wirtualnych kochankach wydaje się najłagodniejszą alternatywą. Seksualność 13-latki?! To przecież żałosne – oburzy się ktoś o tradycyjnych poglądach. Tymczasem, zdaniem wielu znawców kultury antycznej, tyle mogła mieć Maria, kiedy urodziła Jezusa, bo wówczas wydawano dziewczynkę za mąż, jak tylko dojrzewała.
Jeżeli nawet boysbandy są cywilizacyjną koniecznością, to można się pocieszyć, że są jak dziecięca choroba. Szybko przemijają. Dziewczynki, które w 1997 r. były w klubie Colosseum, dziś pewnie są normalnymi, szczęśliwymi żonami, może też matkami i rzucanie misiów wydaje się im lekkim obciachem. Choć pewnie też łączy się z przyjemnymi wspomnieniami i pierwszymi erotycznymi fantazjami. Już niedługo ich nastoletnie córki, ubrane na czarno, z nastroszonymi włosami, tatuażami w czachy i piercingiem, będą spazmować na koncertach Toli Szlagowskiej i zespołu Blog 27, Tokio Hotel albo innych gwiazd emo popu. Albo, jeśli nie będą tak radykalne, to np. pięknego Justina Timberlake’a, największej obecnie gwiazdy pop na świecie, twórcy sukcesu m.in. ostatniej płyty Madonny. Choć trudno w to uwierzyć, to właśnie spod jego nóg profesjonalny Murzyn wymiatał polskie pluszaki na koncercie w klubie Colosseum. Zespół nazywał się ’N Sync.
Boysband dla oldboyów
Kilka tygodni temu na deskach warszawskiego teatru Komedia odbyła się premiera musicalu „Boyband" Petera Quiltera. Zrealizowany z rozmachem spektakl wydaje się epitafium dla świata boysbandów. Opowiada drogę do kariery fikcyjnego brytyjskiego boysbandu o nazwie Freedom. Akcja jest połączeniem historii kilku zespołów: jest pazerny demiurg producent, jest casting, mordercza tresura i ćwiczenie umiejętności oczarowywania ogłupiałych fanek, aby wydębić od nich ostatnie kieszonkowe. Są wreszcie narkotyki, homoseksualizm, pieniądze i tarcia wewnątrz zespołu. Czyli wszystko to, co jest nieodłącznie związane z karierą każdego boysbandu.
Spektakl jest polską prapremierą sztuki, która od kilku lat bije rekordy powodzenia na londyńskim East Endzie, i chociaż pięciu przystojnych chłopaków tańczy synchronicznie i śpiewa prawdziwe przeboje z repertuaru najsławniejszych boysbandów, nie jest to sztuka dla nastolatków. Raczej dla tych, którzy boysbandów zawsze nienawidzili albo przynajmniej już z nich wyrośli. Po tym spektaklu kariera następnego chłopięcego zespołu będzie trudna do wyobrażenia.
Zmiatane misie
Polacy właściwie nigdy nie byli skłonni do gloryfikowania najbardziej komercyjnych przejawów światowej kultury masowej. Zawsze woleliśmy się umartwiać, niż bawić. Pewnie dlatego nadmierna popularność boysbandów została nam oszczędzona. Jedenaście lat temu w nieistniejącym już warszawskim klubie Colosseum debiutował na scenie pierwszy i jedyny polski boysband o nazwie Just 5. Zespół został, zgodnie z regułami gatunku, wyłoniony drogą castingu w Poznaniu. Kilku członków występowało wcześniej w znanych poznańskich chórach chłopięcych. Jeden np. w Poznańskich Słowikach Stefana Stuligrosza, a inny w konkurencyjnych Polskich Słowikach Wojciecha Kroloppa, popularnego wówczas boysbandlidera, znanego dzisiaj jako Wojciech K.
Chłopcy mieli już wówczas pierwszy hit – „Kolorowe sny", na koncert przyszło więc kilkaset małoletnich fanek. Przed Just 5 występował inny, profesjonalny, choć nieznany amerykański boysband. O jego profesjonalizmie świadczyło przynajmniej jedno – zespół zatrudniał Murzyna, który dobrze znając kroki tańca synchronicznego wykonywanego przez chłopców, umiejętnie i z kamienną twarzą za pomocą specjalnej szczotki wymiatał spod ich nóg pluszowe misie rzucane na scenę przez spazmujące dziewczęta. Robił to po to, aby fikający chłopcy nie połamali sobie na misiach nóg. Zmiatacz wykonywał swoją pracę szalenie delikatnie, zapewne aby nie urazić uczuć rzucających. Zmiatał misie na pokaźne kupki po bokach sceny. Owe dowody bezgranicznego dziecięcego uwielbienia były następnie z pietyzmem, na oczach fanek, zabierane ze sceny, aby pozostawić wrażenie, że chłopcy potem to wszystko przytulą i ucałują. Brzmi to zaiste groteskowo, jak zresztą wszystko, co dotyczy boysbandów.
Jeśli nie jest się wzdychającą do wirtualnych kochanków nastolatką, boysband wydaje się najobrzydliwszym wykwitem kultury masowej. Oto cyniczny producent wyżyma pieniądze z nastoletnich rozkochanych fanek za pomocą pięciu pięknych, romantycznych, piejących cienkimi głosami i żwawo fikających nóżkami „wspólników". Boysband w swojej istocie jest zaprzeczeniem wszystkiego, co wiąże się z muzyką rockową: spontaniczną, ostrą, buntowniczą, zaangażowaną, i jako taki musi być przez fanów rocka znienawidzony i wyszydzony. Ale też nie dla nich przecież jest tworzony.
Dorosłe dziewczynki
Gigantycznych sukcesów boysbandów nie sposób zrozumieć, jeśli będzie się je traktować jak zjawisko muzyczne. Tego się nie da obronić, bo muzyka boysbandów jest wyjątkowo miałka, wtórna, czułostkowa i naiwna. Wystarczy jednak spojrzeć na boysband jak na zjawisko z pogranicza psychologii i seksuologii. Otóż tego rodzaju ekstatyczne zachowania wynikają z przyczyn cywilizacyjnych. 13-letnia dziewczynka, według naszych norm, jest jeszcze dzieckiem, chociaż biologicznie i mentalnie to już kobieta – może np. urodzić dziecko. W naszym świecie, kiedy zrobi to nawet 16-latka, uważamy to za patologię. Jeśli 18-latka – mówi się, że to jeszcze zbyt wcześnie. Jeśli zgadzamy się, że ciąża jest wynikiem seksu, to co te dziewczynki mają robić ze swoją seksualnością jeszcze przez długie lata? Rzucanie misiów na scenę i kochanie się w wirtualnych kochankach wydaje się najłagodniejszą alternatywą. Seksualność 13-latki?! To przecież żałosne – oburzy się ktoś o tradycyjnych poglądach. Tymczasem, zdaniem wielu znawców kultury antycznej, tyle mogła mieć Maria, kiedy urodziła Jezusa, bo wówczas wydawano dziewczynkę za mąż, jak tylko dojrzewała.
Jeżeli nawet boysbandy są cywilizacyjną koniecznością, to można się pocieszyć, że są jak dziecięca choroba. Szybko przemijają. Dziewczynki, które w 1997 r. były w klubie Colosseum, dziś pewnie są normalnymi, szczęśliwymi żonami, może też matkami i rzucanie misiów wydaje się im lekkim obciachem. Choć pewnie też łączy się z przyjemnymi wspomnieniami i pierwszymi erotycznymi fantazjami. Już niedługo ich nastoletnie córki, ubrane na czarno, z nastroszonymi włosami, tatuażami w czachy i piercingiem, będą spazmować na koncertach Toli Szlagowskiej i zespołu Blog 27, Tokio Hotel albo innych gwiazd emo popu. Albo, jeśli nie będą tak radykalne, to np. pięknego Justina Timberlake’a, największej obecnie gwiazdy pop na świecie, twórcy sukcesu m.in. ostatniej płyty Madonny. Choć trudno w to uwierzyć, to właśnie spod jego nóg profesjonalny Murzyn wymiatał polskie pluszaki na koncercie w klubie Colosseum. Zespół nazywał się ’N Sync.

Więcej możesz przeczytać w 48/2008 wydaniu tygodnika „Wprost”
Zamów w prenumeracie
lub w wersji elektronicznej:
Komentarze