Cóż to był za rok! Choć nie zostaliśmy mistrzami Europy w piłce kopanej, bo też i my kopiemy świetnie raczej bez piłki, to nawet bez medalu spadł na nas deszcz sukcesów. To istna powódź miodu i mleka (to z europejskich dopłat, rzecz jasna), eksplozja z dawna zapowiadanych cudów. Kraj rośnie w siłę, a ludziom żyje się weselej.
Mijający rok był wyjątkowy również dla polskich polityków. W zasadzie każdy, jeśli go spytać, odniósł wielki, by nie powiedzieć oszałamiający sukces. I jak się temu bliżej przyjrzeć, to w istocie tak jest. Zostawmy prezydenta czy premiera – ci zawsze będą głosić swe przewagi. Dumni z siebie są jednak i ci pomniejsi. Ot, weźmy cały zagon polityków Platformy Obywatelskiej. Służyła im polityczna koniunktura, pomagały główne media tuszujące skandale z udziałem ich kolegów, płynęli na fali ciągłego zainteresowania partią rządzącą. A pojawiając się w mediach, zyskiwali na znaczeniu.
Spójrzmy na trzech polityków PO: najwierniejszego, najprzystojniejszego i najpotężniejszego. Tomasz Arabski nawet nie próbuje budować swojej autonomicznej pozycji. On chce tylko udowodnić Donaldowi Tuskowi, że jest mu niezbędny. To dlatego wziął na siebie hiperniewdzięczną misję tłumaczenia opinii publicznej, że prezydent nie może dostać samolotu, bo on, Arabski, uznaje, że to nie jest podróż służbowa, o czym świadczy konstytucja. Cud, że Kaczyńskiemu paszportu w tej sytuacji nie zabrał! Szef kancelarii, z wykształcenia inżynier, z zawodu dziennikarz (cóż za papiery na konstytucjonalistę!), doskonale wie, że z takich wystąpień nie można wyjść obronną ręką, ale wie też, że Tusk to poświęcenie doceni i nagrodzi. Może zabierze go w kolejną podróż życia, a może, jak ćwierkają kancelaryjne wróble, uczyni ambasadorem w Watykanie?
W zupełnie innej sytuacji jest Sławomir Nowak – przyboczny Tuska ma większe ambicje i swą karierę polityczną szkicuje długofalowo. On również służy wiernie Tuskowi, niemniej nie będzie za niego nadstawiał karku w każdej sytuacji, i choć to on jest nieformalnym rzecznikiem rządu, z blokowania samolotu tłumaczyć się musiał Arabski. Nowak bryluje za to w telewizji, radiu, prasie. Rozdaje dziennikarzom uśmiechy, ale i razy – wszak godne już z niego panisko. I z dumą celebruje swój największy sukces 2008 r. Otóż w jednym z konkursów uznano go ponoć za „najprzystojniejszego polityka". Hm, zdaje się, że nie startował Karol Karski.
Przykład obu stosunkowo jeszcze młodych ministrów rozpala wyobraźnię innych posłów PO. Namaszczany na delfina zachodniopomorski baron Sławomir Nitras ma co najmniej pecha (niektórzy mówią, że pech ten nazywa się Schetyna), bo nie dość, że nie został wiceszefem MSWiA, to jeszcze dwóch jego protegowanych złapano na posiadaniu narkotyków, a jego samego na nazwaniu senatora PO „debilem". Kolega Nitrasa, Sebastian Karpiniuk, choć lotność jego dowcipów przypomina raczej szybowanie ptaka kiwi, bardzo chciałby wejść do historii jako pogromca Ziobry. Na razie udaje mu się jedynie wyprowadzić z równowagi posła Mularczyka z PiS, co jednak przepustką na areopag nie jest. Obaj szczecińscy politycy PO ciężko na swą pozycję pracują, a że wiedzą, gdzie leżą konfitury, niewykluczone,
że wkrótce po nie sięgną.
Na wszystkie te podchody z góry patrzy największy wygrany tego roku Grzegorz Schetyna, człowiek, który w ostatnim czasie przeszedł ogromną ewolucję. Jeszcze nie tak dawno ten były przyjaciel i zastępca Pawła Piskorskiego uchodził za jego wrocławską wersję – o tyle uboższą, że pozbawioną piarowskich zalet warszawiaka. Dziś Schetyna, ciągle sztywny i obrażający się o każdą krytyczną uwagę (mówi się, że gniewa się na więcej dziennikarzy niż Tusk i Kaczyński razem wzięci), budzi szacunek i respekt. Miarą jego siły jest to, jak wybił się na niepodległość i poradził sobie z problemem sukcesyjnym w PO. Nikt już nie może mieć wątpliwości, kto jest człowiekiem numer dwa w platformie i kto zastąpi Tuska na stanowisku premiera, jeśli ten zdecyduje się kandydować na prezydenta. A ostatnich niedowiarków powinny przekonać „cudem zdobyte" przez „Fakt” zdjęcia z wakacji wicepremiera i rodzinna sesja zdjęciowa dla „Vivy!”, która była najwyraźniejszą z możliwych deklaracją ambicji Schetyny.
Kiedy wicepremier Schetyna zabiegał o pozycję człowieka numer dwa w PO, posłowie opozycji kontentowali się mniejszymi sukcesami. Ot, taki pierwszy z brzegu Artur Górski z PiS. Skompromitował się gadaniem o Obamie jako końcu cywilizacji białego człowieka? Hm, bądźmy szczerzy, kto z państwa, którzy tak uważają, głosował kiedykolwiek na Górskiego lub też poważnie rozważał taką możliwość? Nikt? No właśnie. Artur Górski nie dba o pochwały „liberalnych mediów", w nosie ma świat „Vivy!”, Radia Tok FM i „Szkła kontaktowego”. Jego wyborcy słuchają zupełnie innego ojca dyrektora niż Walter senior, trwają przy oglądaniu innej telewizji i czytają swoje dzienniki. Do nich dociera tylko to, że Górskiego znów atakują, nie lubią go, szczują na niego. Elektorat jest zachwycony. A swoją drogą, jaki inny poseł poruszył światową opinię publiczną oświadczeniem poselskim wygłaszanym do kompletnie pustej sali o trzeciej nad ranem?!
O sporym sukcesie mogą mówić nielubiący się skądinąd posłowie PiS Elżbieta Jakubiak i Paweł Poncyljusz. Oboje są wymieniani jako najpoważniejsi kandydaci PiS do fotela prezydenta Warszawy. Mają niezaprzeczalne zalety – są mili, jednakowóż szanse na pokonanie Hanny Gronkiewicz-Waltz mają takie, jak autor tych słów na posadę naczelnego „Gazety Wyborczej". Skąd więc sukces? Ano w ich wypadku sukcesem jest już samo plotkowanie, że mogą zostać kandydatami PiS.
Nieoczywistym zwycięzcą jest ostatecznie pognębiony przez dyktatora Kaczyńskiego Ludwik Dorn. Być może zasiada
w Sejmie po raz ostatni, ale za to nigdy jeszcze nie usłyszał o sobie tylu miłych słów, ile w ciągu ostatniego półrocza. Tego samego doświadczają i pozostali byli pisowcy: Marek Jurek czy Jarosław Sellin zadomowili się w TVN 24, gdzie podczas pisowskiego bojkotu robią za prawicę, a Kazimierz Marcinkiewicz znów jest kochanym byłym premierem, świetnie radzącym sobie w biznesie.
Czy „buc nadęty" może być kandydatem na prezydenta? Oczywiście, że tak. Tryskający charyzmą niczym Julia Pitera życzliwością Jerzy Szmajdziński (to o nim per „buc nadęty” mówił Józef Oleksy) został namaszczony przez samego Aleksandra Kwaśniewskiego, człowieka o nadwątlonym przez rozmaite wirusy i kontuzje goleni zdrowiu, ale nie autorytecie. Można sobie pokpiwać, że Szmajdziński jest raczej kandydatem drugiego wyboru (Cimoszewicz nie chciał kandydować, Pastusiaka lansują tylko Mazurek z Zalewskim), ale start w wyborach prezydenckich to dla niego szansa na zdobycie pozycji lidera lewicy.
A że kąsek to dla niektórych łakomy, świadczy bratobójczy bój, jaki stoczyli Grzegorz Napieralski i Wojciech Olejniczak. Wygrał ten pierwszy i to on rozdaje teraz karty w SLD, ale wcale nie mniejszym zwycięzcą okazał się upokorzony w tym boju Olejniczak. Oto były minister i wicemarszałek Sejmu został zręcznie upozycjonowany jako liberalna, ludzka twarz lewicy (w przeciwieństwie do zakapiora Napieralskiego, który jak przystało na pomiot Gomułki, kolaboruje z PiS). Olejniczak zyskał dobrą prasę, więc nikogo nie zdziwiły rozsiewane przez Janusza Palikota pogłoski o jego przejściu do PO, skądinąd dementowane przez samego zainteresowanego. Wie on dobrze, że ma dla PO wartość tylko jako silny polityk lewicy, a nie jako wypluty przez nią pokonany liberał. A że być może skończy
w platformie? Cóż, jeśli lewica nadal będzie dołowała, to pewnie nie pogardzi.
To wszystko spekulacje. O tym, kto jest silny naprawdę, przekonamy się najwcześniej w 2009 r. Ten był dla polityków nader łaskawy przede wszystkim dlatego, że po raz pierwszy od czterech lat nie odbywały się w Polsce żadne wybory, toteż nikt sromotnie nie przegrał. Wszyscy więc spędzą radosne święta jako polityczni zwycięzcy. Miejcie jednak poczucie, że Polacy życzą wam tego samego, czego wy życzycie swym przeciwnikom.
Spójrzmy na trzech polityków PO: najwierniejszego, najprzystojniejszego i najpotężniejszego. Tomasz Arabski nawet nie próbuje budować swojej autonomicznej pozycji. On chce tylko udowodnić Donaldowi Tuskowi, że jest mu niezbędny. To dlatego wziął na siebie hiperniewdzięczną misję tłumaczenia opinii publicznej, że prezydent nie może dostać samolotu, bo on, Arabski, uznaje, że to nie jest podróż służbowa, o czym świadczy konstytucja. Cud, że Kaczyńskiemu paszportu w tej sytuacji nie zabrał! Szef kancelarii, z wykształcenia inżynier, z zawodu dziennikarz (cóż za papiery na konstytucjonalistę!), doskonale wie, że z takich wystąpień nie można wyjść obronną ręką, ale wie też, że Tusk to poświęcenie doceni i nagrodzi. Może zabierze go w kolejną podróż życia, a może, jak ćwierkają kancelaryjne wróble, uczyni ambasadorem w Watykanie?
W zupełnie innej sytuacji jest Sławomir Nowak – przyboczny Tuska ma większe ambicje i swą karierę polityczną szkicuje długofalowo. On również służy wiernie Tuskowi, niemniej nie będzie za niego nadstawiał karku w każdej sytuacji, i choć to on jest nieformalnym rzecznikiem rządu, z blokowania samolotu tłumaczyć się musiał Arabski. Nowak bryluje za to w telewizji, radiu, prasie. Rozdaje dziennikarzom uśmiechy, ale i razy – wszak godne już z niego panisko. I z dumą celebruje swój największy sukces 2008 r. Otóż w jednym z konkursów uznano go ponoć za „najprzystojniejszego polityka". Hm, zdaje się, że nie startował Karol Karski.
Przykład obu stosunkowo jeszcze młodych ministrów rozpala wyobraźnię innych posłów PO. Namaszczany na delfina zachodniopomorski baron Sławomir Nitras ma co najmniej pecha (niektórzy mówią, że pech ten nazywa się Schetyna), bo nie dość, że nie został wiceszefem MSWiA, to jeszcze dwóch jego protegowanych złapano na posiadaniu narkotyków, a jego samego na nazwaniu senatora PO „debilem". Kolega Nitrasa, Sebastian Karpiniuk, choć lotność jego dowcipów przypomina raczej szybowanie ptaka kiwi, bardzo chciałby wejść do historii jako pogromca Ziobry. Na razie udaje mu się jedynie wyprowadzić z równowagi posła Mularczyka z PiS, co jednak przepustką na areopag nie jest. Obaj szczecińscy politycy PO ciężko na swą pozycję pracują, a że wiedzą, gdzie leżą konfitury, niewykluczone,
że wkrótce po nie sięgną.
Na wszystkie te podchody z góry patrzy największy wygrany tego roku Grzegorz Schetyna, człowiek, który w ostatnim czasie przeszedł ogromną ewolucję. Jeszcze nie tak dawno ten były przyjaciel i zastępca Pawła Piskorskiego uchodził za jego wrocławską wersję – o tyle uboższą, że pozbawioną piarowskich zalet warszawiaka. Dziś Schetyna, ciągle sztywny i obrażający się o każdą krytyczną uwagę (mówi się, że gniewa się na więcej dziennikarzy niż Tusk i Kaczyński razem wzięci), budzi szacunek i respekt. Miarą jego siły jest to, jak wybił się na niepodległość i poradził sobie z problemem sukcesyjnym w PO. Nikt już nie może mieć wątpliwości, kto jest człowiekiem numer dwa w platformie i kto zastąpi Tuska na stanowisku premiera, jeśli ten zdecyduje się kandydować na prezydenta. A ostatnich niedowiarków powinny przekonać „cudem zdobyte" przez „Fakt” zdjęcia z wakacji wicepremiera i rodzinna sesja zdjęciowa dla „Vivy!”, która była najwyraźniejszą z możliwych deklaracją ambicji Schetyny.
Kiedy wicepremier Schetyna zabiegał o pozycję człowieka numer dwa w PO, posłowie opozycji kontentowali się mniejszymi sukcesami. Ot, taki pierwszy z brzegu Artur Górski z PiS. Skompromitował się gadaniem o Obamie jako końcu cywilizacji białego człowieka? Hm, bądźmy szczerzy, kto z państwa, którzy tak uważają, głosował kiedykolwiek na Górskiego lub też poważnie rozważał taką możliwość? Nikt? No właśnie. Artur Górski nie dba o pochwały „liberalnych mediów", w nosie ma świat „Vivy!”, Radia Tok FM i „Szkła kontaktowego”. Jego wyborcy słuchają zupełnie innego ojca dyrektora niż Walter senior, trwają przy oglądaniu innej telewizji i czytają swoje dzienniki. Do nich dociera tylko to, że Górskiego znów atakują, nie lubią go, szczują na niego. Elektorat jest zachwycony. A swoją drogą, jaki inny poseł poruszył światową opinię publiczną oświadczeniem poselskim wygłaszanym do kompletnie pustej sali o trzeciej nad ranem?!
O sporym sukcesie mogą mówić nielubiący się skądinąd posłowie PiS Elżbieta Jakubiak i Paweł Poncyljusz. Oboje są wymieniani jako najpoważniejsi kandydaci PiS do fotela prezydenta Warszawy. Mają niezaprzeczalne zalety – są mili, jednakowóż szanse na pokonanie Hanny Gronkiewicz-Waltz mają takie, jak autor tych słów na posadę naczelnego „Gazety Wyborczej". Skąd więc sukces? Ano w ich wypadku sukcesem jest już samo plotkowanie, że mogą zostać kandydatami PiS.
Nieoczywistym zwycięzcą jest ostatecznie pognębiony przez dyktatora Kaczyńskiego Ludwik Dorn. Być może zasiada
w Sejmie po raz ostatni, ale za to nigdy jeszcze nie usłyszał o sobie tylu miłych słów, ile w ciągu ostatniego półrocza. Tego samego doświadczają i pozostali byli pisowcy: Marek Jurek czy Jarosław Sellin zadomowili się w TVN 24, gdzie podczas pisowskiego bojkotu robią za prawicę, a Kazimierz Marcinkiewicz znów jest kochanym byłym premierem, świetnie radzącym sobie w biznesie.
Czy „buc nadęty" może być kandydatem na prezydenta? Oczywiście, że tak. Tryskający charyzmą niczym Julia Pitera życzliwością Jerzy Szmajdziński (to o nim per „buc nadęty” mówił Józef Oleksy) został namaszczony przez samego Aleksandra Kwaśniewskiego, człowieka o nadwątlonym przez rozmaite wirusy i kontuzje goleni zdrowiu, ale nie autorytecie. Można sobie pokpiwać, że Szmajdziński jest raczej kandydatem drugiego wyboru (Cimoszewicz nie chciał kandydować, Pastusiaka lansują tylko Mazurek z Zalewskim), ale start w wyborach prezydenckich to dla niego szansa na zdobycie pozycji lidera lewicy.
A że kąsek to dla niektórych łakomy, świadczy bratobójczy bój, jaki stoczyli Grzegorz Napieralski i Wojciech Olejniczak. Wygrał ten pierwszy i to on rozdaje teraz karty w SLD, ale wcale nie mniejszym zwycięzcą okazał się upokorzony w tym boju Olejniczak. Oto były minister i wicemarszałek Sejmu został zręcznie upozycjonowany jako liberalna, ludzka twarz lewicy (w przeciwieństwie do zakapiora Napieralskiego, który jak przystało na pomiot Gomułki, kolaboruje z PiS). Olejniczak zyskał dobrą prasę, więc nikogo nie zdziwiły rozsiewane przez Janusza Palikota pogłoski o jego przejściu do PO, skądinąd dementowane przez samego zainteresowanego. Wie on dobrze, że ma dla PO wartość tylko jako silny polityk lewicy, a nie jako wypluty przez nią pokonany liberał. A że być może skończy
w platformie? Cóż, jeśli lewica nadal będzie dołowała, to pewnie nie pogardzi.
To wszystko spekulacje. O tym, kto jest silny naprawdę, przekonamy się najwcześniej w 2009 r. Ten był dla polityków nader łaskawy przede wszystkim dlatego, że po raz pierwszy od czterech lat nie odbywały się w Polsce żadne wybory, toteż nikt sromotnie nie przegrał. Wszyscy więc spędzą radosne święta jako polityczni zwycięzcy. Miejcie jednak poczucie, że Polacy życzą wam tego samego, czego wy życzycie swym przeciwnikom.

Więcej możesz przeczytać w 51/52/2008 wydaniu tygodnika „Wprost”
Zamów w prenumeracie
lub w wersji elektronicznej:
Komentarze