Polska cieszy się dziś bezpieczeństwem i stabilnością, o jakich nie mogła marzyć przez ponad trzysta lat
Wszystkim narzekającym na zasady, na jakich Polska ma wejść do Unii Europejskiej, warto zafundować świąteczną wycieczkę w przeszłość. Może przypomnienie warunków, w jakich musieli funkcjonować nasi przodkowie, poprawi nastrój malkontentów nie umiejących się radować z sytuacji, o której jeszcze do niedawna nad Wisłą, Wartą i Bugiem nawet nie można było marzyć.
Gdyby wehikuł czasu zatrzymywać co pół wieku, pierwszy przystanek wypadłby w roku 1952. Nad Polską rozciągała się wówczas najczarniejsza noc stalinizmu. Tysiące ludzi cierpiało w więzieniach za przywiązanie do niepodległości i praw obywatelskich i nic nie zapowiadało poprawy fatalnych warunków. Europę trwale przedzielała skonstruowana w Jałcie żelazna kurtyna, a światowy komunizm szturmował kolejne bastiony - właśnie zatriumfował w Chinach. Wojna koreańska nakazywała się liczyć z jeszcze poważniejszym konfliktem światowym. Gdyby do niego doszło, przez nasz kraj przechodziłaby pierwsza linia frontu, na którym rozstrzygnięcia szukano by najpewniej za pomocą broni nuklearnej.
W równie fatalnej sytuacji Polska znajdowała się pół wieku wcześniej - w roku 1902. Zaborowe podziały trwały już od ponad stu lat i nic nie pozwalało sądzić, że sytuacja się zmieni. Co więcej, nasilające się nacjonalizmy - niemiecki i rosyjski - spychały polskość do coraz głębszej defensywy, nie kryjąc zamiaru zupełnej germanizacji i rusyfikacji polskich poddanych. Carski kurator oświaty w Warszawie ostentacyjnie głosił, że dąży do tego, aby polskie matki nawet kołysanki śpiewały po rosyjsku. Najbardziej przenikliwe umysły dostrzegały nadciągającą wielką, światową wojnę, ale nie oczekiwały niczego dobrego. W tym konflikcie zaborcy mieli walczyć po obu stronach frontu, co oznaczało, że niezależnie od tego, kto wygra - składające się z Włoch, Niemiec i Austro-Węgier Trójprzymierze czy angielsko-francusko-rosyjskie Trójporozumienie - o warunkach pokoju zawsze będzie decydował jeden z ciemiężycieli naszego kraju.
Równie źle było z Polską w 1852 r. Zgasły właśnie nadzieje rozbudzone w czasie Wiosny Ludów i wszystko wskazywało na to, że nie ma w Europie trwalszego faktu niż rozbiory Rzeczypospolitej. Do identycznego wniosku prowadziła analiza sytuacji w 1802 r. Zatrzaśniętego na głucho w 1795 r. grobu Polski strzegły trzy potęgi europejskie - Rosja, Prusy oraz Austria - i nawet wyniesiony przez rewolucję francuską Napoleon zdawał się godzić z kontynentalnymi realiami. Rok wcześniej zawarł pokój z Austrią, w którym przehandlował wiernie przy nim trwające Legiony Polskie, a w 1802 r. porozumiał się z największym ze swoich wrogów - Anglią.
W roku 1752 Rzeczpospolita była - tak jak za czasów PRL - państwem formalnie niepodległym, ale tak naprawdę stanowiła rosyjski protektorat, w którym najwięcej znaczył głos carskiego ambasadora. Kraj tonął w anarchii i nie był zdolny do jakichkolwiek poważniejszych zachowań. Coraz bardziej przywierała do niego opinia "chorego człowieka Europy", co źle wróżyło jego suwerenności.
W niewiele lepszym położeniu Polska znajdowała się w 1702 r. Wprawdzie należała do największych i w miarę zasobnych krajów europejskich, ale wewnętrzny rozkład pozbawiał ją międzynarodowego autorytetu. Już wkrótce jej terytorium miała objąć tocząca się od 1700 r. wielka wojna północna, w którą Rzeczpospolita formalnie nie była zaangażowana, ale faktycznie ponosiła w niej największe ofiary.
Wręcz skali brakuje, żeby porównać te wszystkie ponure dziejowe sytuacje z naszym dzisiejszym położeniem. Niezależnie od wewnętrznych kłopotów i niespełnionych ludzkich nadziei Polska cieszy się bezpieczeństwem i stabilnością, o jakich nawet nie mogła marzyć przez ponad trzysta lat. W tej sytuacji rozdzieranie szat z powodu fatalnego stanu narodowych interesów nie brzmi przekonująco. Trzeba się cieszyć, a nie zamartwiać, kiedy los jest dla Polski wyjątkowo łaskawy.
Gdyby wehikuł czasu zatrzymywać co pół wieku, pierwszy przystanek wypadłby w roku 1952. Nad Polską rozciągała się wówczas najczarniejsza noc stalinizmu. Tysiące ludzi cierpiało w więzieniach za przywiązanie do niepodległości i praw obywatelskich i nic nie zapowiadało poprawy fatalnych warunków. Europę trwale przedzielała skonstruowana w Jałcie żelazna kurtyna, a światowy komunizm szturmował kolejne bastiony - właśnie zatriumfował w Chinach. Wojna koreańska nakazywała się liczyć z jeszcze poważniejszym konfliktem światowym. Gdyby do niego doszło, przez nasz kraj przechodziłaby pierwsza linia frontu, na którym rozstrzygnięcia szukano by najpewniej za pomocą broni nuklearnej.
W równie fatalnej sytuacji Polska znajdowała się pół wieku wcześniej - w roku 1902. Zaborowe podziały trwały już od ponad stu lat i nic nie pozwalało sądzić, że sytuacja się zmieni. Co więcej, nasilające się nacjonalizmy - niemiecki i rosyjski - spychały polskość do coraz głębszej defensywy, nie kryjąc zamiaru zupełnej germanizacji i rusyfikacji polskich poddanych. Carski kurator oświaty w Warszawie ostentacyjnie głosił, że dąży do tego, aby polskie matki nawet kołysanki śpiewały po rosyjsku. Najbardziej przenikliwe umysły dostrzegały nadciągającą wielką, światową wojnę, ale nie oczekiwały niczego dobrego. W tym konflikcie zaborcy mieli walczyć po obu stronach frontu, co oznaczało, że niezależnie od tego, kto wygra - składające się z Włoch, Niemiec i Austro-Węgier Trójprzymierze czy angielsko-francusko-rosyjskie Trójporozumienie - o warunkach pokoju zawsze będzie decydował jeden z ciemiężycieli naszego kraju.
Równie źle było z Polską w 1852 r. Zgasły właśnie nadzieje rozbudzone w czasie Wiosny Ludów i wszystko wskazywało na to, że nie ma w Europie trwalszego faktu niż rozbiory Rzeczypospolitej. Do identycznego wniosku prowadziła analiza sytuacji w 1802 r. Zatrzaśniętego na głucho w 1795 r. grobu Polski strzegły trzy potęgi europejskie - Rosja, Prusy oraz Austria - i nawet wyniesiony przez rewolucję francuską Napoleon zdawał się godzić z kontynentalnymi realiami. Rok wcześniej zawarł pokój z Austrią, w którym przehandlował wiernie przy nim trwające Legiony Polskie, a w 1802 r. porozumiał się z największym ze swoich wrogów - Anglią.
W roku 1752 Rzeczpospolita była - tak jak za czasów PRL - państwem formalnie niepodległym, ale tak naprawdę stanowiła rosyjski protektorat, w którym najwięcej znaczył głos carskiego ambasadora. Kraj tonął w anarchii i nie był zdolny do jakichkolwiek poważniejszych zachowań. Coraz bardziej przywierała do niego opinia "chorego człowieka Europy", co źle wróżyło jego suwerenności.
W niewiele lepszym położeniu Polska znajdowała się w 1702 r. Wprawdzie należała do największych i w miarę zasobnych krajów europejskich, ale wewnętrzny rozkład pozbawiał ją międzynarodowego autorytetu. Już wkrótce jej terytorium miała objąć tocząca się od 1700 r. wielka wojna północna, w którą Rzeczpospolita formalnie nie była zaangażowana, ale faktycznie ponosiła w niej największe ofiary.
Wręcz skali brakuje, żeby porównać te wszystkie ponure dziejowe sytuacje z naszym dzisiejszym położeniem. Niezależnie od wewnętrznych kłopotów i niespełnionych ludzkich nadziei Polska cieszy się bezpieczeństwem i stabilnością, o jakich nawet nie mogła marzyć przez ponad trzysta lat. W tej sytuacji rozdzieranie szat z powodu fatalnego stanu narodowych interesów nie brzmi przekonująco. Trzeba się cieszyć, a nie zamartwiać, kiedy los jest dla Polski wyjątkowo łaskawy.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.