Naprawdę wierzę, że zostaniemy powitani jak wyzwoliciele" - powiedział w jednym z wywiadów udzielonych w marcu 2003 r., tuż przed rozpoczęciem operacji irackiej, wiceprezydent USA Dick Cheney. Za "pozbawione podstaw" uznał on wówczas oceny, że po zakończeniu kampanii Amerykanie będą musieli utrzymywać w Iraku kilkaset tysięcy żołnierzy. W związku z tym w Pentagonie planowano, że już pół roku po zakończeniu działań wojennych będzie można ograniczyć liczbę żołnierzy ze 150 tys. do 60 tys. Dziś wiadomo, że - podobnie jak w wypadku większości znanych z historii wojen - przebieg konfliktu w Iraku, który tylko w pierwszych dwóch latach kosztował amerykańskiego podatnika 100 mld dolarów, okazał się zupełnie inny, niż chcieli tego politycy z administracji Busha i działający na ich polecenie wojskowi sztabowcy.
Problem iracki stał się jednym z najważniejszych wyzwań dla amerykańskiej myśli politycznej, czego kolejnym dowodem jest wydana właśnie w polskim tłumaczeniu najnowsza książka znanego amerykańskiego politologa Francisa Fukuyamy. "Ameryka na rozdrożu" to nie tylko intelektualne uzasadnienie jego rozwodu z neokonserwatyzmem i polityką administracji Busha, ale przede wszystkim interesująca analiza dylematów, przed którymi stoi obecna polityka zagraniczna USA. Zdaniem Fukuyamy, podstawowy błąd, jakiego dopuściła się w sprawie irackiej administracja Busha, polega na nadmiernej wierze w możliwości inżynierii społecznej, czyli perspektywę ustanowienia demokracji liberalnej nad Tygrysem i Eufratem.
Analizując różne udane przykłady ustanowienia systemów demokratycznych w końcu XX w., w tym także i w naszej części Europy, Fukuyama zauważa, że wymagały one zaistnienia warunków wewnętrznych, których w Iraku ewidentnie zabrakło. Zaliczył do nich m.in. relatywnie wysoki poziom społecznego poparcia dla wartości demokratycznych, autorytarny (a nie totalitarny) charakter obalanego reżimu i otwarcie na pomoc zagraniczną. Powołując się na badania Adama Przeworskiego i Fernanda Limonga, wskazał też, że większą szansę na udaną transformację demokratyczną miały kraje, w których PKB na głowę przekraczał 6 tys. USD. "Jak przekonująco pokazały amerykańskie doświadczenia w Iraku, zmiana ustroju w drodze interwencji militarnej i okupacji jest wyjątkowo kosztowna, niepewna i zdecydowanie nie należy do narzędzi, którymi rutynowo można by się posługiwać w przyszłości" - konkluduje Fukuyama, zaznaczając równocześnie, że nie znaczy to, iż USA nie miały w przeszłości sukcesów w krzewieniu liberalnej demokracji, ale udało się to dzięki stosowaniu takich narzędzi, "jak nacisk dyplomatyczny, finansowanie działalności środowisk prodemokratycznych, dyplomację publiczną, szkolenia i temu podobne".
Krytyczna, choć daleka od histerii cechującej w tej sprawie lewicowych intelektualistów analiza lekcji irackiej prowadzi Fukuyamę do próby określenia nowych zasad, jakimi winna się kierować amerykańska dyplomacja. Za jej punkt wyjścia uważa on odrzucenie neokonserwatywnej doktryny "życzliwej hegemonii" USA, którą uznał za błędną z trzech podstawowych powodów: nieuzasadnionej wiary w amerykańską wyjątkowość, którą odrzuca większość świata (w tym wielu sojuszników USA); fałszywego założenia o "wyjątkowo wysokim poziomie kompetencji ze strony hegemonicznego mocarstwa", co bezlitośnie zweryfikowały losy operacji irackiej; wreszcie niechęci większości Amerykanów do "finansowania zagranicznych przedsięwzięć, które nie przynoszą oczywistych korzyści interesom USA". W zamian Fukuyama proponuje - nawiązując do prezydenta Thomasa Woodrowa Wilsona - strategię "realistycznego wilsonizmu", której fundamenty stanowiłaby "demilitaryzacja amerykańskiej polityki zagranicznej i uwydatnienie roli instrumentów politycznych" oraz odejście od retoryki "IV wojny światowej i wojny z terrorem", wyolbrzymiającej według niego rzeczywiste zagrożenie ze strony islamskich fundamentalistów. "Amerykańska siła niekiedy działa najskuteczniej, kiedy jej nie widać" - przekonuje profesor z Waszyngtonu. O tym, czy z jego rad skorzysta następny gospodarz Białego Domu, przekonamy się jednak dopiero za ponad dwa lata. Do tego czasu niemal na pewno będzie obowiązywać następująca zasada, którą Fukuyama przypisuje ekipie GeorgeŐa W. Busha: "Ameryka jest krajem suwerennym, nie tylko w obrębie własnego terytorium, ale i w większej części świata - po co się zmieniać?".
"Ameryka na rozdrożu. Demokracja, władza i dziedzictwo neokonserwatyzmu", Rebis, Poznań 2006 |
Analizując różne udane przykłady ustanowienia systemów demokratycznych w końcu XX w., w tym także i w naszej części Europy, Fukuyama zauważa, że wymagały one zaistnienia warunków wewnętrznych, których w Iraku ewidentnie zabrakło. Zaliczył do nich m.in. relatywnie wysoki poziom społecznego poparcia dla wartości demokratycznych, autorytarny (a nie totalitarny) charakter obalanego reżimu i otwarcie na pomoc zagraniczną. Powołując się na badania Adama Przeworskiego i Fernanda Limonga, wskazał też, że większą szansę na udaną transformację demokratyczną miały kraje, w których PKB na głowę przekraczał 6 tys. USD. "Jak przekonująco pokazały amerykańskie doświadczenia w Iraku, zmiana ustroju w drodze interwencji militarnej i okupacji jest wyjątkowo kosztowna, niepewna i zdecydowanie nie należy do narzędzi, którymi rutynowo można by się posługiwać w przyszłości" - konkluduje Fukuyama, zaznaczając równocześnie, że nie znaczy to, iż USA nie miały w przeszłości sukcesów w krzewieniu liberalnej demokracji, ale udało się to dzięki stosowaniu takich narzędzi, "jak nacisk dyplomatyczny, finansowanie działalności środowisk prodemokratycznych, dyplomację publiczną, szkolenia i temu podobne".
Krytyczna, choć daleka od histerii cechującej w tej sprawie lewicowych intelektualistów analiza lekcji irackiej prowadzi Fukuyamę do próby określenia nowych zasad, jakimi winna się kierować amerykańska dyplomacja. Za jej punkt wyjścia uważa on odrzucenie neokonserwatywnej doktryny "życzliwej hegemonii" USA, którą uznał za błędną z trzech podstawowych powodów: nieuzasadnionej wiary w amerykańską wyjątkowość, którą odrzuca większość świata (w tym wielu sojuszników USA); fałszywego założenia o "wyjątkowo wysokim poziomie kompetencji ze strony hegemonicznego mocarstwa", co bezlitośnie zweryfikowały losy operacji irackiej; wreszcie niechęci większości Amerykanów do "finansowania zagranicznych przedsięwzięć, które nie przynoszą oczywistych korzyści interesom USA". W zamian Fukuyama proponuje - nawiązując do prezydenta Thomasa Woodrowa Wilsona - strategię "realistycznego wilsonizmu", której fundamenty stanowiłaby "demilitaryzacja amerykańskiej polityki zagranicznej i uwydatnienie roli instrumentów politycznych" oraz odejście od retoryki "IV wojny światowej i wojny z terrorem", wyolbrzymiającej według niego rzeczywiste zagrożenie ze strony islamskich fundamentalistów. "Amerykańska siła niekiedy działa najskuteczniej, kiedy jej nie widać" - przekonuje profesor z Waszyngtonu. O tym, czy z jego rad skorzysta następny gospodarz Białego Domu, przekonamy się jednak dopiero za ponad dwa lata. Do tego czasu niemal na pewno będzie obowiązywać następująca zasada, którą Fukuyama przypisuje ekipie GeorgeŐa W. Busha: "Ameryka jest krajem suwerennym, nie tylko w obrębie własnego terytorium, ale i w większej części świata - po co się zmieniać?".
Więcej możesz przeczytać w 46/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.