1 września na nowo rozgorzała debata nad zmianami wprowadzanymi przez Ministerstwo Edukacji Narodowej do polskich szkół. Stało się tak, chociaż dyskusja wcale nie była wyciszona w trakcie wakacji.
Burza wokół nowego przedmiotu. „Ilu rodziców zapoznało się z treściami programowymi?”
Wystarczy spojrzeć na plany zajęć, a gołym okiem można dostrzec kilka wyraźnych korekt. Wymiar nauczania lekcji religii został ograniczony do jednej godziny tygodniowo, a zajęcia mają odbywać się bezpośrednio przed lub bezpośrednio po obowiązkowych lekcjach. Zostały także wprowadzone dwa nowe przedmioty – edukacja obywatelska i edukacja zdrowotna. Wokół tego ostatniego rozpętała się prawdziwa burza.
MEN przekonuje, że edukacja zdrowotna stanowi „szczepionkę” wiedzy, która jest dostosowana do współczesnych czasów i zagrożeń, a Konferencja Episkopatu Polski apeluje do rodziców, aby wypisywali dzieci z zajęć, bo w grę wchodzi „systemowa deprawacja”. Przedmiot jest nieobowiązkowy, a decyzję o rezygnacji z uczestnictwa można podjąć do 25 września.
– Dotychczas w szkołach funkcjonował przedmiot wychowanie do życia w rodzinie, realizowany zarówno w szkołach podstawowych, jak i ponadpodstawowych, na zasadzie dobrowolności. Obecnie został on zastąpiony edukacją zdrowotną, z nową podstawą programową i – pierwotnie – obowiązkowym charakterem, a obecnie z możliwością wypisania uczniów do dnia 25 września. W mojej ocenie kluczowe pytanie brzmi: ilu rodziców faktycznie zapoznało się z treściami programowymi i świadomie stwierdziło, że ich dziecko nie powinno uczestniczyć w takich zajęciach? – mówi w rozmowie z „Wprost” Dorota Żuchowicz, ekspertka edukacyjna, współzałożycielka Forum Wiedzy i Edukacji.
– Edukacja zdrowotna obejmuje bowiem zagadnienia związane z profilaktyką, zdrowym stylem życia, relacjami międzyludzkimi czy bezpieczeństwem cyfrowym – czyli tematami istotnymi z punktu widzenia rozwoju młodych ludzi. Oczywiście pojawiają się wyzwania organizacyjne: przygotowanie kadry, ułożenie planów lekcji. Jednak moje największe obawy dotyczą tego, że w przypadku rezygnacji z zajęć uczniowie będą szukać informacji samodzielnie, głównie w internecie, gdzie trafiają często na niesprawdzone źródła. Dlatego widzę dużą wartość w tym, by młodzież miała możliwość uczestniczenia w zajęciach prowadzonych w szkole, a następnie kontynuowania rozmów w domu – zaznacza nasza rozmówczyni.
Wrócą obowiązkowe prace domowe? „Spór między skrajnościami”
Inna zmiana przekłada się nie tyle na czas spędzony w szkole, a poza nim. Już w marcu 2024 r. Barbara Nowacka podpisała rozporządzenie w sprawie prac domowych. Na mocy dokumentu w klasach I-III szkoły podstawowej nauczyciele ich nie zadają. Wyjątek stanowią prace dotyczące usprawniania motoryki małej, czyli ćwiczenia rozwijające umiejętności ruchowe dłoni. Z kolei w klasach IV-VIII szkoły podstawowej uczniowie nie mają obowiązku wykonywania prac domowych, a ich zrealizowanie bądź brak nie jest oceniany w szkolnej skali.
MEN w wydanym komunikacie podkreśliło, że przepisy te nie oznaczają zniesienia obowiązku uczenia się w domu. I chociaż faktycznie nadal dzieci muszą utrwalać wiedzę, żeby przygotowywać się do sprawdzianów, to pojawiają się wątpliwości, jak ruch resortu może wpływać m.in. na ich regularność i czy zasada „zakuć, zdać, zapomnieć” nie staje się żywsza niż kiedykolwiek. Z drugiej strony, w dobie rozwijających się technologii, pod znakiem zapytania staje samodzielność wykonywania prac domowych, jeżeli sztuczna inteligencja może podać „pomocną dłoń” i w kilka chwil wygenerować materiał na jakikolwiek temat.
Coraz głośniej mówi się o tym, że do szkół na nowo – po przeprowadzeniu ewaluacji, którą zapowiada MEN – mogą wrócić obowiązkowe prace domowe. – Dyskusja o obowiązkowych pracach domowych łatwo przeradza się w spór między skrajnościami. Tymczasem kluczowe jest indywidualne podejście do ucznia i możliwość elastycznego zadawania prac przez nauczyciela. Praca domowa powinna być narzędziem do utrwalania materiału, a nie – jak czasem się uważa – sposobem przerzucania odpowiedzialności za edukację na rodziców. Trudno wyobrazić sobie opanowanie matematyki bez systematycznego rozwiązywania zadań czy naukę języka obcego bez ćwiczenia słownictwa – komentuje Dorota Żuchowicz.
– Z drugiej strony – w idealnym modelu uczeń miałby możliwość odrobienia prac domowych w szkole, a po powrocie do domu mógłby „zamknąć zeszyty" i odpocząć. Dlatego ważniejsze niż samo pytanie „obowiązkowe czy nie?" jest stworzenie przestrzeni do świadomego korzystania z tego narzędzia dydaktycznego – podkreśla ekspertka.
Smartfony jak „rozpraszacze”? „Nasze mózgi nie nadążają za tempem rozwoju technologii”
Trudno nie korzystać z nowinek technologicznych w XXI wieku. Ale zadaniem rodziców i nauczycieli jest wypracowanie u dzieci nawyków, które spowodują, że różne urządzenia będą traktować jako przedłużenie spojrzenia na świat, a nie filtr przysłaniający rzeczywistość. Z sondażu Centrum Badania Opinii Społecznej wynika, że styczność z „ekranami” mają nawet bardzo małe dzieci. Jak się okazuje, ze smartfona, tabletu lub komputera korzysta 38 proc. dzieci poniżej pięciu lat, 84 proc. w wieku od 5 do 7 lat i 96 proc. dzieci od 8 do 11 lat.
Temat dotyczący zakazu używania smartfonów w szkołach podstawowych wywindował w czasie kampanii prezydenckiej. Ze środowiska nauczycieli słychać głosy, że wprowadzenie takiego zakazu miałoby pozytywne skutki, bo wyeliminowałoby „rozpraszacze”, a także stanowiło cenną lekcję, jeśli chodzi o higienę cyfrową.
– W wielu krajach europejskich telefony komórkowe są już zakazane w szkołach. Również część niepublicznych placówek w Polsce wprowadziła podobne ograniczenia. Powód jest prosty: telefony to jedno z największych źródeł rozproszenia uwagi, a zdolność koncentracji młodych ludzi z roku na rok spada. Nasze mózgi nie nadążają za tempem rozwoju technologii. Dlatego rozumiem postulaty wprowadzenia zakazu – mówi Dorota Żuchowicz.
– Jednocześnie widzę przestrzeń, aby w starszych klasach – szkoły podstawowej i ponadpodstawowej – telefony były czasami wykorzystywane jako narzędzie edukacyjne, np. do szybkiego wyszukiwania informacji czy pracy projektowej. Zwłaszcza, że liczba pracowni komputerowych w szkołach jest ograniczona. Kluczem powinna być zatem mądra higiena cyfrowa, a nie całkowite wykluczenie – zaznacza nasza rozmówczyni.
Nauczycieli nie ma i nie będzie? „Warto przyjrzeć się strukturze wiekowej”
W pierwszym dniu nowego roku szkolnego Związek Nauczycielstwa Polskiego zorganizował manifestację przed gmachem MEN. Wydarzenie odbyło się pod hasłem „Edukacja to nasza wspólna sprawa!”. Jednym z postulatów nauczycieli są 10-proc. podwyżki. I to właśnie w kwestii dotyczącej wynagrodzenia – mimo że w ostatnich latach pensje nauczycieli wzrosły – osoby ze środowiska upatrują przyczyn tego, że młodzi ludzie nie garną się do zawodu.
– Jeśli chcemy, by edukacja była najważniejszą dziedziną życia społecznego, musimy nie tylko zmieniać programy, ale też przyciągać do zawodu najlepszych z najlepszych. A trudno wskazać coś bardziej motywującego do podjęcia pracy niż godne wynagrodzenie – powiedział w wywiadzie dla „Wprost” Sławomir Broniarz, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego.
W tym kontekście jak bumerang powraca temat dotyczący wakatów. W połowie sierpnia MEN poinformowało, że było ich 14,4 tys., rok wcześniej – 17,8 tys., a w 2023 r. – ponad 22 tys.
– Dane dotyczące wakatów nauczycielskich są rozbieżne. Zgodnie z informacjami publikowanymi na portalu ofertypracy.edu.pl wakatów jest obecnie niespełna 4 tysiące, przy czym ogłoszenia różnią się liczbą godzin – od jednej lekcji tygodniowo po pełne etaty – a niektóre widnieją w serwisie od miesięcy. Oznacza to, że trudno jednoznacznie ocenić skalę problemu – mówi Dorota Żuchowicz.
– W perspektywie ogólnopolskiej nie musi on być dramatyczny, jednak lokalnie – w konkretnej szkole czy regionie – może stanowić realne wyzwanie. Warto przyjrzeć się także strukturze wiekowej nauczycieli. Moim zdaniem to właśnie ona może w kolejnych latach zadecydować o tym, czy problem niedoborów kadrowych stanie się poważniejszy – komentuje współzałożycielka Forum Wiedzy i Edukacji.
Marzenia i czerwone punkty polskiej szkoły. „Ryzyko zagubienia”
Barbara Nowacka w krótkim filmie, który został opublikowany tuż przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego, mówiła o „wielkich marzeniach, by polska szkoła była najlepsza w Europie i na świecie”. Ma to gwarantować reforma „Kompas Jutra”, która wejdzie w życie w 2026 r.
– Nowa reforma zakłada m.in. uproszczenie i ujednolicenie podstawy programowej, większy nacisk na zajęcia praktyczne i projektowe, zmianę systemu oceniania oraz zwiększenie autonomii i wsparcia dla nauczycieli. To kierunki, które odpowiadają na realne potrzeby. Jednocześnie trzeba pamiętać, że edukacja – podobnie jak biznes – funkcjonuje w permanentnym procesie zmiany – analizuje Dorota Żuchowicz.
– Dla uczniów i nauczycieli oznacza to z jednej strony szansę na odejście od rutyny, ale z drugiej – ryzyko zagubienia w nieustannie zmieniających się wymaganiach. Kluczowe pytanie brzmi więc: na ile „Kompas Jutra" będzie rzeczywiście dużą reformą systemową, a na ile adaptacją programów do dynamicznie zmieniającego się świata – konkluduje nasza rozmówczyni.
Czytaj też:
Polacy wybrali najgorszego ministra edukacji. Nowacka goni Czarnka. Sondaż dla „Wprost”Czytaj też:
Dwa nowe przedmioty w szkołach. Tak Polacy oceniają ruch MEN. Sondaż dla „Wprost”
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
