Jeśli Arafat przestanie być Arafatem, Izrael da mu jeszcze jedną szansę
W telawiwskim klubie dziennikarzy Beit Sokolow przyjmowane są zakłady, kto będzie następcą obecnego premiera Autonomii Palestyńskiej. Arafat nie robi bowiem nic, by wzmocnić pozycję Abu Ali. Dla Arafata zdaje się nieważne, że za chwilę Autonomia stoczy się w przepaść pustki politycznej, nasilą się akty terroru i stopniowo będą zanikać palestyńskie struktury władzy.
Sytuacja w Strefie Gazy nigdy nie była tak zła: w ciągu jednego dnia cena skrzynki pomidorów wzrosła dziesięciokrotnie, a ogórki podrożały o 700 proc. Bezrobocie na początku października przekroczyło 70 proc. Gdyby nie pomoc agend ONZ i Czerwonego Krzyża, mieszkańcy obozów uchodźców nie mieliby co jeść.
Mimo że w ostatnich dziesięciu latach w Strefie Gazy nie było ani jednego żołnierza izraelskiego, a Palestyńczycy rządzili się sami, miejscowa ludność nienawidzi Izraelczyków, przeklina Amerykanów i gardzi skorumpowanymi dygnitarzami, którzy dorabiają się na intifadzie. Niedawno tłum chciał zlinczować wiceministra transportu Autonomii, który podobno przywłaszczył sobie kilka milionów dolarów.
Z sondażu przeprowadzonego ostatnio przez prof. Halila Shkakiego z Gazy wynika, że aż 75 proc. respondentów popiera zamachy samobójcze. Męczeńska śmierć szahida staje się integralnym elementem kultury Palestyńczyków.
Według Arafata, im gorzej, tym lepiej. Ku zaskoczeniu obserwatorów okazało się, że nawet Abu Ala, "najwierniejszy z wiernych", nie chce stać na czele marionetkowego rządu, któremu Arafat pozwoli co najwyżej na ściąganie podatków, wyłapywanie złodziei i stawianie namiotów w wyburzonych dzielnicach. Abu Ala kilkakrotnie groził dymisją i być może rzeczywiście zrezygnuje ze stanowiska już na początku listopada. Rząd izraelski również nie zrobił niczego, by mu pomóc. Przeciwnie - od początku stosował wobec niego taktykę "wirtualnej blokady". Gdy po niedawnym zamachu na dyplomatów amerykańskich w Strefie Gazy Abu Ala próbował się dodzwonić do Szarona, telefonistka uprzejmie odpowiadała, że "pan premier jest, niestety, bardzo zajęty".
Żywe tarcze terroru
W tym samym czasie gdy Abu Ala próbował zapobiec izraelskiej akcji wojskowej i zorganizował spotkanie na najwyższym szczeblu, pierwsze kolumny pancerne wkraczały do Strefy Gazy. W ciągu długich tygodni poprzedzających tę akcję Palestyńczycy prawie codziennie ostrzeliwali cywilne ośrodki izraelskie rakietami Kasam. W jerozolimskim miasteczku rządowym Giwat Ram zapaliło się czerwone światło, gdy rakiety spadły na nadmorskie miasto Aszkelon oddalone od Tel Awiwu zaledwie o 50 km.
Po upływie kilku tygodni nie wydaje się, żeby szeroko zakrojona akcja wojskowa osiągnęła swoje cele. Kasamy nadal spadają na wsie i kibuce. Zniszczono wprawdzie kilka jaskiń, które służyły jako magazyny broni i materiałów wybuchowych przemycanych z Egiptu, ale rozwiązuje to problem tylko w niewielkiej części. Terroryści jak zwykle używali ludności cywilnej jako żywej tarczy. Wszystkie wejścia do jaskiń prowadziły z prywatnych domów i piwnic w szkołach, szpitalach i meczetach.
Dwieście zburzonych budynków i kilkudziesięciu zabitych to tymczasowy bilans akcji, która nie tylko nie przysporzyła Izraelowi przyjaciół na świecie, ale wzbudziła również poważne wątpliwości w samym Izraelu. Politycy i generałowie zdawali sobie sprawę, że chcąc zniszczyć podziemne miasto terroru, trzeba wyburzyć domy, dlatego podjęcie decyzji nie była łatwe i długo odraczane. W tym czasie próbowano jeszcze wpłynąć na Arafata, aby powstrzymał ataki terrorystyczne ze Strefy Gazy, ale nie przyniosło to żadnych rezultatów.
Widząc palestyński terror i powszechną frustrację, niewielu pamięta, że zaledwie kilka miesięcy temu Ariel Szaron dokonał dramatycznej wolty, głosząc potrzebę zakończenia okupacji i powstania państwa Palestyńczyków...
Blokada na mapie drogowej
Ku czemu zmierza Autonomia? Zamach na dyplomatów amerykańskich w Gazie może świadczyć o tym, że nawet Arafat zaczyna tracić kontrolę w terenie. Jeśli okaże się, że sprawcami zamachu byli terroryści z Ludowych Komitetów Oporu, lokalnych organizacji nie uznających żadnych autorytetów, potwierdzą się izraelskie obawy, iż wkrótce Autonomia rozpadnie się na wiele kantonów rządzonych przez terrorystów, milicję i watażków kryminalistów. Już teraz w Strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu nie brakuje miejsc, gdzie nie zapuści się żaden palestyński urzędnik ani policjant.
W Jerozolimie coraz częściej rozlegają się głosy o potrzebie zastąpienia władz Autonomii izraelskim zarządem wojskowym. Na razie Szaron odrzuca takie pomysły, ale wizja gubernatora wojskowego w siedzibie Arafata w Ramalli i izraelskiego spadochroniarza kierującego ruchem na ulicach Tulkarem czy Gazy nie jest nierealna.
Akcja wojskowa w Gazie dowodzi, że rząd izraelski naprawdę przestał wierzyć we wznowienie procesu pokojowego. Władze w Jerozolimie i Tel Awiwie odnoszą się z totalną nieufnością do wszystkiego, co kojarzy się z Arafatem.
Walka z terrorem nie może zastąpić długofalowej polityki wobec nieobliczalnego sąsiada. Co więcej, także Amerykanie wiedzą już, że ich mapa drogowa będzie musiała poczekać na lepsze czasy. Palestyńczycy w dokumencie przekazanym ONZ twierdzą, że nie wystarczy już, by Izrael powrócił do granic sprzed wojny sześciodniowej z 1967 r. "Każde przyszłościowe porozumienie musi zagwarantować odwrót Izraela do linii przerwania ognia z 1949 r." - głosi ów dokument. Oznacza to nowe żądania terytorialne, obejmujące tereny, do których nikt dotychczas nie wysuwał roszczeń.
Deszczowy dzieŃ
Powrót armii izraelskiej do Strefy Gazy oznacza godzinę prawdy dla Arafata. Mimo twardych izraelskich deklaracji pozostał mu jeszcze margines manewru. Jeśli postawi morderców przed sądem, podejmie walkę z terrorem i całkowicie zmieni orientację, czyli jeśli przestanie być Arafatem, Izrael da mu jeszcze jedną szansę. Jest to możliwe. Jaser Arafat ma szósty zmysł, pozwalający mu identyfikować zagrożenia. Izraelczycy, którzy pod koniec ubiegłego tygodnia spotkali się z nim w Ramalli, opowiadają, że rais ma świadomość, iż rząd Szarona może w każdej chwili dostać z Waszyngtonu zielone światło i wtedy państwo palestyńskie nie powstanie nigdy.
W departamencie wywiadu armii izraelskiej zorganizowano w ubiegłym tygodniu sympozjum na temat "Autonomia po Arafacie". Omawiano kilka możliwych scenariuszy. Jeśli sprawdzą się prognozy o kompletnej anarchii, Izrael uruchomi tajny plan pod nazwą "Deszczowy dzień". Można tylko domniemywać, jak czarny to scenariusz.
Podczas burzenia jaskiń z bronią w obozie uchodźców żołnierze z jednostek saperskich natknęli się na resztki planów z 1994 r. dotyczących budowy linii kolejowej łączącej Tel Awiw ze Strefą Gazy. Tą trasą miał ruszyć pociąg z Izraela do Palestyny. Pierwszy i - na razie - ostatni.
Sytuacja w Strefie Gazy nigdy nie była tak zła: w ciągu jednego dnia cena skrzynki pomidorów wzrosła dziesięciokrotnie, a ogórki podrożały o 700 proc. Bezrobocie na początku października przekroczyło 70 proc. Gdyby nie pomoc agend ONZ i Czerwonego Krzyża, mieszkańcy obozów uchodźców nie mieliby co jeść.
Mimo że w ostatnich dziesięciu latach w Strefie Gazy nie było ani jednego żołnierza izraelskiego, a Palestyńczycy rządzili się sami, miejscowa ludność nienawidzi Izraelczyków, przeklina Amerykanów i gardzi skorumpowanymi dygnitarzami, którzy dorabiają się na intifadzie. Niedawno tłum chciał zlinczować wiceministra transportu Autonomii, który podobno przywłaszczył sobie kilka milionów dolarów.
Z sondażu przeprowadzonego ostatnio przez prof. Halila Shkakiego z Gazy wynika, że aż 75 proc. respondentów popiera zamachy samobójcze. Męczeńska śmierć szahida staje się integralnym elementem kultury Palestyńczyków.
Według Arafata, im gorzej, tym lepiej. Ku zaskoczeniu obserwatorów okazało się, że nawet Abu Ala, "najwierniejszy z wiernych", nie chce stać na czele marionetkowego rządu, któremu Arafat pozwoli co najwyżej na ściąganie podatków, wyłapywanie złodziei i stawianie namiotów w wyburzonych dzielnicach. Abu Ala kilkakrotnie groził dymisją i być może rzeczywiście zrezygnuje ze stanowiska już na początku listopada. Rząd izraelski również nie zrobił niczego, by mu pomóc. Przeciwnie - od początku stosował wobec niego taktykę "wirtualnej blokady". Gdy po niedawnym zamachu na dyplomatów amerykańskich w Strefie Gazy Abu Ala próbował się dodzwonić do Szarona, telefonistka uprzejmie odpowiadała, że "pan premier jest, niestety, bardzo zajęty".
Żywe tarcze terroru
W tym samym czasie gdy Abu Ala próbował zapobiec izraelskiej akcji wojskowej i zorganizował spotkanie na najwyższym szczeblu, pierwsze kolumny pancerne wkraczały do Strefy Gazy. W ciągu długich tygodni poprzedzających tę akcję Palestyńczycy prawie codziennie ostrzeliwali cywilne ośrodki izraelskie rakietami Kasam. W jerozolimskim miasteczku rządowym Giwat Ram zapaliło się czerwone światło, gdy rakiety spadły na nadmorskie miasto Aszkelon oddalone od Tel Awiwu zaledwie o 50 km.
Po upływie kilku tygodni nie wydaje się, żeby szeroko zakrojona akcja wojskowa osiągnęła swoje cele. Kasamy nadal spadają na wsie i kibuce. Zniszczono wprawdzie kilka jaskiń, które służyły jako magazyny broni i materiałów wybuchowych przemycanych z Egiptu, ale rozwiązuje to problem tylko w niewielkiej części. Terroryści jak zwykle używali ludności cywilnej jako żywej tarczy. Wszystkie wejścia do jaskiń prowadziły z prywatnych domów i piwnic w szkołach, szpitalach i meczetach.
Dwieście zburzonych budynków i kilkudziesięciu zabitych to tymczasowy bilans akcji, która nie tylko nie przysporzyła Izraelowi przyjaciół na świecie, ale wzbudziła również poważne wątpliwości w samym Izraelu. Politycy i generałowie zdawali sobie sprawę, że chcąc zniszczyć podziemne miasto terroru, trzeba wyburzyć domy, dlatego podjęcie decyzji nie była łatwe i długo odraczane. W tym czasie próbowano jeszcze wpłynąć na Arafata, aby powstrzymał ataki terrorystyczne ze Strefy Gazy, ale nie przyniosło to żadnych rezultatów.
Widząc palestyński terror i powszechną frustrację, niewielu pamięta, że zaledwie kilka miesięcy temu Ariel Szaron dokonał dramatycznej wolty, głosząc potrzebę zakończenia okupacji i powstania państwa Palestyńczyków...
Blokada na mapie drogowej
Ku czemu zmierza Autonomia? Zamach na dyplomatów amerykańskich w Gazie może świadczyć o tym, że nawet Arafat zaczyna tracić kontrolę w terenie. Jeśli okaże się, że sprawcami zamachu byli terroryści z Ludowych Komitetów Oporu, lokalnych organizacji nie uznających żadnych autorytetów, potwierdzą się izraelskie obawy, iż wkrótce Autonomia rozpadnie się na wiele kantonów rządzonych przez terrorystów, milicję i watażków kryminalistów. Już teraz w Strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu nie brakuje miejsc, gdzie nie zapuści się żaden palestyński urzędnik ani policjant.
W Jerozolimie coraz częściej rozlegają się głosy o potrzebie zastąpienia władz Autonomii izraelskim zarządem wojskowym. Na razie Szaron odrzuca takie pomysły, ale wizja gubernatora wojskowego w siedzibie Arafata w Ramalli i izraelskiego spadochroniarza kierującego ruchem na ulicach Tulkarem czy Gazy nie jest nierealna.
Akcja wojskowa w Gazie dowodzi, że rząd izraelski naprawdę przestał wierzyć we wznowienie procesu pokojowego. Władze w Jerozolimie i Tel Awiwie odnoszą się z totalną nieufnością do wszystkiego, co kojarzy się z Arafatem.
Walka z terrorem nie może zastąpić długofalowej polityki wobec nieobliczalnego sąsiada. Co więcej, także Amerykanie wiedzą już, że ich mapa drogowa będzie musiała poczekać na lepsze czasy. Palestyńczycy w dokumencie przekazanym ONZ twierdzą, że nie wystarczy już, by Izrael powrócił do granic sprzed wojny sześciodniowej z 1967 r. "Każde przyszłościowe porozumienie musi zagwarantować odwrót Izraela do linii przerwania ognia z 1949 r." - głosi ów dokument. Oznacza to nowe żądania terytorialne, obejmujące tereny, do których nikt dotychczas nie wysuwał roszczeń.
Deszczowy dzieŃ
Powrót armii izraelskiej do Strefy Gazy oznacza godzinę prawdy dla Arafata. Mimo twardych izraelskich deklaracji pozostał mu jeszcze margines manewru. Jeśli postawi morderców przed sądem, podejmie walkę z terrorem i całkowicie zmieni orientację, czyli jeśli przestanie być Arafatem, Izrael da mu jeszcze jedną szansę. Jest to możliwe. Jaser Arafat ma szósty zmysł, pozwalający mu identyfikować zagrożenia. Izraelczycy, którzy pod koniec ubiegłego tygodnia spotkali się z nim w Ramalli, opowiadają, że rais ma świadomość, iż rząd Szarona może w każdej chwili dostać z Waszyngtonu zielone światło i wtedy państwo palestyńskie nie powstanie nigdy.
W departamencie wywiadu armii izraelskiej zorganizowano w ubiegłym tygodniu sympozjum na temat "Autonomia po Arafacie". Omawiano kilka możliwych scenariuszy. Jeśli sprawdzą się prognozy o kompletnej anarchii, Izrael uruchomi tajny plan pod nazwą "Deszczowy dzień". Można tylko domniemywać, jak czarny to scenariusz.
Podczas burzenia jaskiń z bronią w obozie uchodźców żołnierze z jednostek saperskich natknęli się na resztki planów z 1994 r. dotyczących budowy linii kolejowej łączącej Tel Awiw ze Strefą Gazy. Tą trasą miał ruszyć pociąg z Izraela do Palestyny. Pierwszy i - na razie - ostatni.
Więcej możesz przeczytać w 45/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.