Niemcy rządzące Europą - o to chodzi w zamieszaniu wokół europejskiej konstytucji Niemcy odegrały kluczową rolę w budowie Europy, więc nadszedł czas, by teraz bronić Niemiec" - powiedział przed rozpoczęciem brukselskiego szczytu premier Szwecji Göran Persson. Obrona Niemiec się nie udała. Ale Persson ujawnił, o co naprawdę chodziło w zamieszaniu wokół europejskiej konstytucji. A chodziło o usankcjonowanie wiodącej roli Niemiec (z łaskawym dodatkiem Francji) w Unii Europejskiej. Tak jak kiedyś chodziło o usankcjonowanie "wiodącej roli ZSRR w obozie państw socjalistycznych".
Rada Bezpieczeństwa Europy
Praca Konwentu Europejskiego - dzisiaj widać to już wyraźnie - zmierzała do przekształcenia Unii Europejskiej w rodzaj kontynentalnego ONZ: jest w nim dużo państw członkowskich, ale tak naprawdę rządzi Rada Bezpieczeństwa. Tak miało być i w unii: członków mogło być 25, 28, a nawet 32, ale rządzić miał rodzaj dyrektoriatu, czyli Francja, Niemcy, a za zgodą Blaira - również Wielka Brytania. Kiedy Włosi obiecali Niemcom poparcie, Schröder zgodził się na dyrektoriat złożony z czterech państw. To dlatego Włochy zrezygnowały ze stanowiska super partes i opowiedziały się po stronie awangardy Giscarda. Przestały tym samym reprezentować interesy państw wykluczonych z dyrektoriatu. Niemal przez cały czas swojej prezydencji Włochy uparcie wykluczały z porządku obrad kolejnych spotkań kluczowe kwestie konferencji międzyrządowej. Gdy w Neapolu - dzięki postawie minister spraw zagranicznych Hiszpanii Any Palacio - nie udało się tego uniknąć, nagle okazało się, że przez pół roku Włosi powtarzali wielkie kłamstwo. Twierdzili, że gra o Niceę toczy się w proporcjach 23: 2, czyli że tylko irracjonalny, godny potępienia nacjonalizm Polski i Hiszpanii blokuje przyjęcie unijnej konstytucji, bo 23 pozostałe kraje są za przyjęciem projektu Giscarda.
Prawda była taka, że ogromnej większości państw było obojętne, czy w 2009 r. będzie się głosować według systemu nicejskiego, czy Giscardowskiego: w żadnej sytuacji ich głos nie będzie się liczył. Spośród 15 obecnych członków UE 10 to kraje małe lub malutkie, cztery - duże, a status Hiszpanii (40 mln mieszkańców) jest niepewny. Spośród 25 "majowych" członków 19 to państwa małe; pozostaje nieokreślony status Polski (38 mln mieszkańców). Spośród 28 przyszłych członków 20 to państwa małe; nieokreślony jest status Turcji (67 mln) i Rumunii (22,5 mln). I w tym tkwiło sedno sporu: bez zapewnienia Hiszpanii, Polsce i Turcji - a być może również Rumunii - roli politycznej, jaka im przysługuje z racji liczby ludności, wszelkie zmiany w zasadach współpracy trąciłyby dyktatem.
Plan ratunkowy Berlusconiego
Między Neapolem a Brukselą kręciła się karuzela kontaktów dyplomatycznych, które nie przyniosły niczego nowego. Pewne nadzieje pojawiły się w przeddzień szczytu w Brukseli, kiedy niespodziewanie wstąpił na scenę Silvio Berlusconi, by oświadczyć, że Włochy nie zamierzają popierać tych, "którzy arogancko proponują podział Europy". "Aroganccy" dla Berlusconiego byli ci, którzy ogłosili, że podpiszą traktat konstytucyjny taki, jaki jest, i utworzą unię A, a pozostali niech się martwią o swoją przyszłość.
Nie bardzo wiadomo, co wpłynęło na zmianę stanowiska premiera Włoch. Jego otoczenie sugeruje, że presja José Marii Aznara (obaj panowie się przyjaźnią, Berlusconi był nawet świadkiem na ślubie córki Aznara). Włoski premier dał się też zapewne przekonać swoim doradcom dyplomatycznym. Dowodzi nimi Gianni Castellaneta, niegdyś doradca Gianniego De Michelisa, najlepszego ministra spraw zagranicznych Włoch po wojnie. Świetnym negocjatorem jest też Umberto Vattani, stały przedstawiciel Italii przy UE, którego presja również odegrała w ewolucji poglądów premiera dużą rolę. Obaj tłumaczyli Berlusconiemu, że hegemonia Niemiec na dłuższą metę może być niebezpieczna także dla Włoch. "Kiedy się raz zaakceptuje możliwość wyłączenia niektórych krajów, nikt nie może dać gwarancji, że w przyszłości Berlin nie zapragnie wyłączyć Włoch" - mówili.
Zapewne to Castellaneta i Vattani opracowali propozycję, którą Berlusconi trzymał na wypadek, gdyby zawiodły wszystkie próby przemówienia do rozsądku Polakom i Hiszpanom. Jak się dowiedzieliśmy, Berlusconi chciał zaproponować przywrócenie współczynników z Nicei, tyle że nieco zmodyfikowanych: współczynnik miał być wprost proporcjonalny do liczby ludności kraju. System miał być dwustopniowy: 51 proc. krajów i 51 proc. sumy współczynników. Niestety, propozycja, która mogła być interesująca dla Polski, została z góry odrzucona przez kanclerza Niemiec i prezydenta Francji. Każdy z nich uczynił to w swoim stylu. W imieniu Niemiec przemówił rzecznik Schrödera Bela Anda: "Krążą pogłoski, jakoby premier Berlusconi przedstawił Niemcom jakąś propozycję alternatywną dla projektu Giscarda - powiedział - ale Niemcy nie otrzymały żadnej propozycji, a nawet gdyby ją otrzymały, z pewnością by ją odrzuciły". Francja storpedowała wysiłki Berlusconiego za pośrednictwem AFP. "Szczyt brukselski zmierza ku klęsce, dowiadujemy się ze źródeł dyplomatycznych" - napisała oficjalna francuska agencja prasowa. "To normalne, czyli mafijne, ostrzeżenie Chiraca" - skomentowali francuscy dziennikarze.
Akcja awangardy Giscarda
Berlusconi obudził się późno. Zdecydował się coś zrobić dopiero pod koniec pierwszego z dwóch dni ostatniego szczytu. Zadowolony z siebie rozpoczął cykl spotkań od Schrödera. Kiedy jednak kanclerz usłyszał pomysł z przywróceniem współczynników, dość niegrzecznie poprosił włoskiego premiera, by nawet nie próbował przedstawiać tej propozycji, bo Niemcy publicznie ją wyśmieją. Berlusconi - przekonany, że jeśli mu się uda, to zostanie "ojcem nowej Europy" - w ostatni piątek wieczorem i w sobotę rano usiłował zaprezentować cztery warianty kompromisu. Hiszpanii zaproponował podniesienie granicy z 60 proc. do 65 proc. ludności, ale Aznar odrzucił ten pomysł - nawet wtedy, kiedy jego kolega doszedł do 70 proc. Innym rozmówcom premier Włoch sugerował klauzulę rendez-vous, czyli powrót do dyskusji nad dwustopniowym systemem głosowania, które odbędzie się w 2008 r. Jeszcze innym, prawdopodobnie i Polsce, proponował, że w 2008 r. dopiero rozpocznie się dyskusja nad systemem głosowania. Wszystko na nic.
Nawet najwięksi optymiści musieli stanąć twarzą w twarz z bezlitosną prawdą o klęsce spotkania Millera ze Schröderem. Trwało ono 7 minut i - jak się mówi - obaj panowie dali popis bezwzględności. Spotkanie Millera z Chirakiem trwało co prawda 40 minut i odbyło się w bardziej kurtuazyjnej atmosferze, ale rezultaty były podobne.
Już około 9.00 rano doradcy dyplomatyczni Berlusconiego namawiali go, żeby ogłosił fiasko swoich prób. "Zamiast łagodzić kontrasty, tylko je podsycasz. Ta bomba może ci wybuchnąć w rękach" - mówili. Około 14.00 Berlusconi posłuchał i na europejski ring rzucił ręcznik. W powietrzu wisiało widmo rozłamu. Na ostatnim piętrze Consilium - budynku Rady Ministrów UE, w którym toczyły się pertraktacje - premier Luksemburga cyzelował tekst deklaracji awangardy Giscarda, zapowiadającej, że osiem krajów przyjmuje tekst konwentu i zamierza się zaraz kierować jego regułami. Inni niech się martwią o siebie. Awangardę tworzyły Niemcy, Francja, Belgia, Holandia, Luksemburg i Włochy, do których dołączyły Austria i Grecja. W ostatniej chwili, być może na prośbę Romano Prodiego, ósemka zrezygnowała z podpisywania uroczystego aktu w Brukseli, uznając, że cios mógłby się okazać dla unii śmiertelny.
Mocna oś Paryż - Berlin
Konferencja zakończyła się tak, jak oczekiwano - odłożeniem decyzji. Teraz próbę reanimacji europejskiej konstytucji podejmie prezydencja irlandzka. To wiadomość pozytywna, bo trudno podejrzewać Bertiego Aherna o intrygowanie. Być może dyskusja zostanie wznowiona dopiero podczas prezydencji holenderskiej. Jakkolwiek będzie, odłożenie decyzji nie jest rozwiązaniem rokującym duże nadzieje na przyszłość. Nikt nie może jednak zagwarantować, że w najbliższym półroczu którakolwiek ze stron zechce uczynić krok wstecz i umożliwić znalezienie rozwiązania zadowalającego i Niemcy, i Polskę. W gruncie rzeczy jedyna nadzieja w tym, że opadną emocje, a Schröder przestanie pokrzykiwać: "Polska i Hiszpania nie dostaną już od nas nawet długopisu".
Trudno przewidzieć, jakie będą polityczne konsekwencje brukselskiego krachu. Z pewnością konsekwencje finansowe będą, zwłaszcza dla Polski, bolesne. Jeśli jednak znajdzie się rozwiązanie problemu i przesilenie minie, pozycji Polski w UE przez długie lata nikt nie powinien podważać. I to jest jedyny niebagatelny sukces Millera.
Po brukselskiej porażce na korytarzach Breydela - siedziby przewodniczącego UE - panuje pesymizm i rozczarowanie. "Nie stałoby się nic złego, gdyby awangarda Giscarda podpisała traktat i założyła grupę inicjatywną zdolną dać nowy impuls Unii Europejskiej" - usłyszeliśmy. W Brukseli nikt nie uważa, że oś Paryż - Berlin jest złem. Nikt nie podważa bezspornych zasług Niemiec w budowie "europejskiego domu" ani też ich wspaniałomyślności w finansowaniu unijnych inicjatyw - od portugalskiego Algarve do greckiej Tesalii. Wszyscy mają świadomość, że na osi Paryż - Berlin kolejne wspólnoty europejskie kręciły się od 50 lat i nie widzą powodu, by nie miały się kręcić przez kolejne 50 lat. Nikt się nie łudzi, że oś Paryż - Berlin może być zastąpiona osią Londyn - Berlin, a już na pewno nie osią Madryt - Warszawa. W gruncie rzeczy, dopóki Berlin płaci, wszystkim jest na rękę płynięcie z prądem.
Praca Konwentu Europejskiego - dzisiaj widać to już wyraźnie - zmierzała do przekształcenia Unii Europejskiej w rodzaj kontynentalnego ONZ: jest w nim dużo państw członkowskich, ale tak naprawdę rządzi Rada Bezpieczeństwa. Tak miało być i w unii: członków mogło być 25, 28, a nawet 32, ale rządzić miał rodzaj dyrektoriatu, czyli Francja, Niemcy, a za zgodą Blaira - również Wielka Brytania. Kiedy Włosi obiecali Niemcom poparcie, Schröder zgodził się na dyrektoriat złożony z czterech państw. To dlatego Włochy zrezygnowały ze stanowiska super partes i opowiedziały się po stronie awangardy Giscarda. Przestały tym samym reprezentować interesy państw wykluczonych z dyrektoriatu. Niemal przez cały czas swojej prezydencji Włochy uparcie wykluczały z porządku obrad kolejnych spotkań kluczowe kwestie konferencji międzyrządowej. Gdy w Neapolu - dzięki postawie minister spraw zagranicznych Hiszpanii Any Palacio - nie udało się tego uniknąć, nagle okazało się, że przez pół roku Włosi powtarzali wielkie kłamstwo. Twierdzili, że gra o Niceę toczy się w proporcjach 23: 2, czyli że tylko irracjonalny, godny potępienia nacjonalizm Polski i Hiszpanii blokuje przyjęcie unijnej konstytucji, bo 23 pozostałe kraje są za przyjęciem projektu Giscarda.
Prawda była taka, że ogromnej większości państw było obojętne, czy w 2009 r. będzie się głosować według systemu nicejskiego, czy Giscardowskiego: w żadnej sytuacji ich głos nie będzie się liczył. Spośród 15 obecnych członków UE 10 to kraje małe lub malutkie, cztery - duże, a status Hiszpanii (40 mln mieszkańców) jest niepewny. Spośród 25 "majowych" członków 19 to państwa małe; pozostaje nieokreślony status Polski (38 mln mieszkańców). Spośród 28 przyszłych członków 20 to państwa małe; nieokreślony jest status Turcji (67 mln) i Rumunii (22,5 mln). I w tym tkwiło sedno sporu: bez zapewnienia Hiszpanii, Polsce i Turcji - a być może również Rumunii - roli politycznej, jaka im przysługuje z racji liczby ludności, wszelkie zmiany w zasadach współpracy trąciłyby dyktatem.
Plan ratunkowy Berlusconiego
Między Neapolem a Brukselą kręciła się karuzela kontaktów dyplomatycznych, które nie przyniosły niczego nowego. Pewne nadzieje pojawiły się w przeddzień szczytu w Brukseli, kiedy niespodziewanie wstąpił na scenę Silvio Berlusconi, by oświadczyć, że Włochy nie zamierzają popierać tych, "którzy arogancko proponują podział Europy". "Aroganccy" dla Berlusconiego byli ci, którzy ogłosili, że podpiszą traktat konstytucyjny taki, jaki jest, i utworzą unię A, a pozostali niech się martwią o swoją przyszłość.
Nie bardzo wiadomo, co wpłynęło na zmianę stanowiska premiera Włoch. Jego otoczenie sugeruje, że presja José Marii Aznara (obaj panowie się przyjaźnią, Berlusconi był nawet świadkiem na ślubie córki Aznara). Włoski premier dał się też zapewne przekonać swoim doradcom dyplomatycznym. Dowodzi nimi Gianni Castellaneta, niegdyś doradca Gianniego De Michelisa, najlepszego ministra spraw zagranicznych Włoch po wojnie. Świetnym negocjatorem jest też Umberto Vattani, stały przedstawiciel Italii przy UE, którego presja również odegrała w ewolucji poglądów premiera dużą rolę. Obaj tłumaczyli Berlusconiemu, że hegemonia Niemiec na dłuższą metę może być niebezpieczna także dla Włoch. "Kiedy się raz zaakceptuje możliwość wyłączenia niektórych krajów, nikt nie może dać gwarancji, że w przyszłości Berlin nie zapragnie wyłączyć Włoch" - mówili.
Zapewne to Castellaneta i Vattani opracowali propozycję, którą Berlusconi trzymał na wypadek, gdyby zawiodły wszystkie próby przemówienia do rozsądku Polakom i Hiszpanom. Jak się dowiedzieliśmy, Berlusconi chciał zaproponować przywrócenie współczynników z Nicei, tyle że nieco zmodyfikowanych: współczynnik miał być wprost proporcjonalny do liczby ludności kraju. System miał być dwustopniowy: 51 proc. krajów i 51 proc. sumy współczynników. Niestety, propozycja, która mogła być interesująca dla Polski, została z góry odrzucona przez kanclerza Niemiec i prezydenta Francji. Każdy z nich uczynił to w swoim stylu. W imieniu Niemiec przemówił rzecznik Schrödera Bela Anda: "Krążą pogłoski, jakoby premier Berlusconi przedstawił Niemcom jakąś propozycję alternatywną dla projektu Giscarda - powiedział - ale Niemcy nie otrzymały żadnej propozycji, a nawet gdyby ją otrzymały, z pewnością by ją odrzuciły". Francja storpedowała wysiłki Berlusconiego za pośrednictwem AFP. "Szczyt brukselski zmierza ku klęsce, dowiadujemy się ze źródeł dyplomatycznych" - napisała oficjalna francuska agencja prasowa. "To normalne, czyli mafijne, ostrzeżenie Chiraca" - skomentowali francuscy dziennikarze.
Akcja awangardy Giscarda
Berlusconi obudził się późno. Zdecydował się coś zrobić dopiero pod koniec pierwszego z dwóch dni ostatniego szczytu. Zadowolony z siebie rozpoczął cykl spotkań od Schrödera. Kiedy jednak kanclerz usłyszał pomysł z przywróceniem współczynników, dość niegrzecznie poprosił włoskiego premiera, by nawet nie próbował przedstawiać tej propozycji, bo Niemcy publicznie ją wyśmieją. Berlusconi - przekonany, że jeśli mu się uda, to zostanie "ojcem nowej Europy" - w ostatni piątek wieczorem i w sobotę rano usiłował zaprezentować cztery warianty kompromisu. Hiszpanii zaproponował podniesienie granicy z 60 proc. do 65 proc. ludności, ale Aznar odrzucił ten pomysł - nawet wtedy, kiedy jego kolega doszedł do 70 proc. Innym rozmówcom premier Włoch sugerował klauzulę rendez-vous, czyli powrót do dyskusji nad dwustopniowym systemem głosowania, które odbędzie się w 2008 r. Jeszcze innym, prawdopodobnie i Polsce, proponował, że w 2008 r. dopiero rozpocznie się dyskusja nad systemem głosowania. Wszystko na nic.
Nawet najwięksi optymiści musieli stanąć twarzą w twarz z bezlitosną prawdą o klęsce spotkania Millera ze Schröderem. Trwało ono 7 minut i - jak się mówi - obaj panowie dali popis bezwzględności. Spotkanie Millera z Chirakiem trwało co prawda 40 minut i odbyło się w bardziej kurtuazyjnej atmosferze, ale rezultaty były podobne.
Już około 9.00 rano doradcy dyplomatyczni Berlusconiego namawiali go, żeby ogłosił fiasko swoich prób. "Zamiast łagodzić kontrasty, tylko je podsycasz. Ta bomba może ci wybuchnąć w rękach" - mówili. Około 14.00 Berlusconi posłuchał i na europejski ring rzucił ręcznik. W powietrzu wisiało widmo rozłamu. Na ostatnim piętrze Consilium - budynku Rady Ministrów UE, w którym toczyły się pertraktacje - premier Luksemburga cyzelował tekst deklaracji awangardy Giscarda, zapowiadającej, że osiem krajów przyjmuje tekst konwentu i zamierza się zaraz kierować jego regułami. Inni niech się martwią o siebie. Awangardę tworzyły Niemcy, Francja, Belgia, Holandia, Luksemburg i Włochy, do których dołączyły Austria i Grecja. W ostatniej chwili, być może na prośbę Romano Prodiego, ósemka zrezygnowała z podpisywania uroczystego aktu w Brukseli, uznając, że cios mógłby się okazać dla unii śmiertelny.
Mocna oś Paryż - Berlin
Konferencja zakończyła się tak, jak oczekiwano - odłożeniem decyzji. Teraz próbę reanimacji europejskiej konstytucji podejmie prezydencja irlandzka. To wiadomość pozytywna, bo trudno podejrzewać Bertiego Aherna o intrygowanie. Być może dyskusja zostanie wznowiona dopiero podczas prezydencji holenderskiej. Jakkolwiek będzie, odłożenie decyzji nie jest rozwiązaniem rokującym duże nadzieje na przyszłość. Nikt nie może jednak zagwarantować, że w najbliższym półroczu którakolwiek ze stron zechce uczynić krok wstecz i umożliwić znalezienie rozwiązania zadowalającego i Niemcy, i Polskę. W gruncie rzeczy jedyna nadzieja w tym, że opadną emocje, a Schröder przestanie pokrzykiwać: "Polska i Hiszpania nie dostaną już od nas nawet długopisu".
Trudno przewidzieć, jakie będą polityczne konsekwencje brukselskiego krachu. Z pewnością konsekwencje finansowe będą, zwłaszcza dla Polski, bolesne. Jeśli jednak znajdzie się rozwiązanie problemu i przesilenie minie, pozycji Polski w UE przez długie lata nikt nie powinien podważać. I to jest jedyny niebagatelny sukces Millera.
Po brukselskiej porażce na korytarzach Breydela - siedziby przewodniczącego UE - panuje pesymizm i rozczarowanie. "Nie stałoby się nic złego, gdyby awangarda Giscarda podpisała traktat i założyła grupę inicjatywną zdolną dać nowy impuls Unii Europejskiej" - usłyszeliśmy. W Brukseli nikt nie uważa, że oś Paryż - Berlin jest złem. Nikt nie podważa bezspornych zasług Niemiec w budowie "europejskiego domu" ani też ich wspaniałomyślności w finansowaniu unijnych inicjatyw - od portugalskiego Algarve do greckiej Tesalii. Wszyscy mają świadomość, że na osi Paryż - Berlin kolejne wspólnoty europejskie kręciły się od 50 lat i nie widzą powodu, by nie miały się kręcić przez kolejne 50 lat. Nikt się nie łudzi, że oś Paryż - Berlin może być zastąpiona osią Londyn - Berlin, a już na pewno nie osią Madryt - Warszawa. W gruncie rzeczy, dopóki Berlin płaci, wszystkim jest na rękę płynięcie z prądem.
Zabójcy traktatu? |
---|
Jadąc do Brukseli, premier Leszek Miller zmierzał prosto w pułapkę. Trzeba było na kogoś zrzucić winę za "operację konstytucja", a nasi pryncypialni, pozbawieni europejskiego doświadczenia politycy byli wymarzonymi ofiarami. Prezydent Kwaśniewski powiedział BBC, że bez zmian w traktacie Polska nie będzie mogła go zaakceptować. Dziennikarz w Londynie dodał słowo "weto" i pasztet był gotowy: "Polska storpedowała najważniejsze w historii unii porozumienie" - pisały gazety europejskie. Treaty killers (zabójcy traktatu) - tak nas nazywano w brukselskich kuluarach. To strzelanie do Polski zirytowało Berlusconiego. "Tutaj gra się na zrzucenie odpowiedzialności za brak porozumienia na Polskę i Hiszpanię - powiedział. - Te kraje mają prawomocne interesy, których bronią, tak jak zrobiłby każdy, gdyby był na ich miejscu. A poza tym, zastrzeżenia do projektu traktatu zgłaszają nie tylko Hiszpania i Polska". Potem, podczas końcowej konferencji prasowej, definitywnie uniewinnił Polskę i Hiszpanię: "Dowiodły one otwarcia, zadeklarowały gotowość odstąpienia od Nicei, ale mimo to stanowiska pozostały odległe" - powiedział. Na pytanie, kto w takim razie ponosi winę za fiasko, odpowiedział: "Poczucie dyplomatycznej przyzwoitości każe mi przemilczeć, kto nie poszedł w ślady Polski i Hiszpanii i nie przyjął postawy otwartości". Należy to czytać: nie poszły Niemcy, Francja i cała awangarda Giscarda. |
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.