Przeprosiny Niemców będą coś warte dopiero wtedy, gdy RFN zapłaci odszkodowania swoim uciekinierom Zdumiewający jest optymizm, z jakim polscy politycy i komentatorzy powitali zapewnienia Gerharda Schrödera o sprzeciwie jego rządu wobec roszczeń odszkodowawczych wypędzonych i planów budowy Centrum przeciw Wypędzeniom w Berlinie. Kanclerza to nic nie kosztowało. Rodzina Schröderów nie ma roszczeń wobec Polaków, a propagandowe gesty nie mają żadnej mocy prawnej. Jedynym rozwiązaniem zadowalającym Polaków byłoby przejęcie zobowiązań odszkodowawczych przez rząd federalny, co zresztą zaproponowała Schröderowi Erika Steinbach. Byłoby to możliwe poprzez uchwalenie przez Bundestag stosownej ustawy. Bez takiej ustawy piękny gest Schrödera wart jest tyle, ile może być wart gest - i nic więcej.
Pojednanie na fali pozwów
Następnego dnia po wygłoszeniu przez Schrödera mowy na uroczystościach z okazji 60. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego Pruskie Powiernictwo, dowodzone przez przewodniczącego Ziomkostwa Śląskiego Rudiego Pawelkę, zapowiedziało wystąpienie jeszcze w tym roku z serią pozwów odszkodowawczych do sądów polskich i jednocześnie - chyba wbrew procedurom - do trybunałów europejskich. Pawelka twierdzi, że nie chodzi o pieniądze, tylko o sprawiedliwość, i domaga się od Polski przeprosin za wypędzenia Niemców. Erika Steinbach dystansuje się wobec żądań powiernictwa, choć razem z Pawelką, jako wiceprzewodniczącym, kierują Związkiem Wypędzonych. Pani Steinbach nie zamierza też rezygnować z utworzenia w Berlinie Centrum przeciw Wypędzeniom mimo ogłoszonego w Warszawie sprzeciwu rządu. Niedawno poinformowała, że na konto związku wpływają duże sumy od osób prywatnych pragnących wesprzeć jej ideę.
Erika Steinbach zrezygnowała ostatnio z agresywnego tonu wobec Polski i uderzyła w nutę sentymentalną. Chodzi jej o współczucie, o trochę serca dla wypędzonych, dla ofiar niewinnych i pozbawionych ojczyzny. Nie jest jednak wykluczone, że jeśli będzie jej to pasowało, wróci do znanego nam tonu aroganckiej mentorki. Teraz gra rolę Matki Niemki, do której zresztą pasuje jak ulał. Cokolwiek jednak by powiedzieli Pawelka, Steinbach czy broniący ich politycy chadeccy, nadchodzą w stosunkach niemiecko-polskich ponure dni nienawiści, przed czym Polacy bronili się przez ostatnie 15 lat w imię chrześcijańskiego przebaczenia i tolerancji.
Pętla czasu
Mieszkałam w Republice Federalnej Niemiec dostatecznie długo, by stwierdzić, iż znam ten kraj, tych ludzi, i mogę uznać ponury rozdział historii Niemiec za zamknięty. Po latach wracałam do Polski przekonana o nastaniu ery pojednania i wzajemnego zrozumienia, jeśli nie między narodami, to z pewnością między elitami władzy i elitami intelektualnymi - bez względu na ich preferencje polityczne. To pojednanie i zrozumienie miało promieniować na szerokie rzesze obywateli.
Czy Niemcy nigdy się nie zmienią? Mimo bezbłędnie działającej demokracji parlamentarnej i głoszonego na cały świat oraz wpajanego niemieckim obywatelom od niemowlęcia umiłowania pokoju, nie tylko ja, ale wielu innych Polaków, spoglądając dziś w kierunku Odry, odczuwa niepokój. Choć od zakończenia wojny upłynęło 60 lat, upiory nie znikły. Pojawiły się znowu w osobie Eriki Steinbach i jej towarzyszy. Nasz wybitny felietonista Stefan Kisielewski napisał kiedyś, że Niemcom odbija mniej więcej co 50 lat. I to się chyba zgadza. Nastał ten czas. Trochę większy kryzys wewnętrzny w Niemczech, nieco więcej zapotrzebowania niemieckich polityków na tematy zastępcze, odwracające uwagę od ich własnych błędów i zaniechań, i będziemy mieli stan wojny nerwów z Niemcami. Zimnej i cynicznej wojny.
Wykreowani bohaterowie
Pod koniec lat 90. skrzypaczkę Erikę Steinbach wybrano na przewodniczącą Związku Wypędzonych (Bund der Vertriebenen - BdV). Nikt nie brał jej poważnie, nikt też się nie spodziewał, że odegra ona w stosunkach niemiecko-polskich tak dużą i tak negatywną rolę. Pomogli jej w tym niemieccy politycy, z socjaldemokratycznym kanclerzem Gerhardem Schröderem (o czym nie chce on dziś pamiętać) i chadeckim premierem Bawarii Edmundem Stoiberem na czele. Niemieccy intelektualiści i, niestety, Polacy. Polacy, bo wpuścili ją na salony. Najpierw poprzez zaproszenie do Sejmu, później, organizując z nią medialną dyskusję, w której wzięli udział również poważni i szanowani przedstawiciele polskiego świata nauki i mediów. W czasach Herberta Czai tłumaczono nam, Polakom, że to margines, folklor polityczny bez większego znaczenia i bez szerszego poparcia. I była to prawda. Gdy w 1983 r. Czaja chciał założyć w Lubece pierwowzór Powiernictwa Pruskiego z Centrum Wypędzonych, tej idei nie poparła żadna partia polityczna i nie dano na ten cel ani jednej marki z funduszy publicznych. Dziś panią Steinbach i jej centrum popierają ludzie powszechnie szanowani, pieniądze płyną, a nam nadal tłumaczy się, że nie ma to najmniejszego znaczenia.
Jest fenomenem, iż poglądy Eriki Steinbach podzielają w Niemczech zarówno ludzie prawicy, jak i lewicy, zmęczeni pokutą za poprzednie generacje. Ludzie spragnieni jak powietrza poczucia własnej wartości, dumy z niemieckości, co nazywają zamiennie patriotyzmem. Niemcy potrzebują postaci, na których mogą się wesprzeć, przywołać jako wzór do naśladowania. Nie mają jednak szczęścia do bohaterów i dlatego postanowili ich sztucznie wykreować. Stali się nimi Niemcy wysiedleni z dawnych ziem wschodnich, zwykli uciekinierzy i ofiary nalotów alianckich na Drezno i inne miasta. Bohaterowie, którzy wołali "Heil Hitler!" i z entuzjazmem dawali się wykorzystywać jako mięso armatnie albo oprawcy w obozach koncentracyjnych. Kiedy przegrali wojnę, zamienili się w ofiary łaknące współczucia.
Dziwny patriotyzm
Kanclerz Helmut Kohl zwracał uwagę, że Niemcy nie potrafią być patriotami, że to, co nazywają patriotyzmem, ociera się o nacjonalizm albo jest nacjonalizmem. Taki właśnie patriotyzm odkryła Erika Steinbach, wskazując w jednym ze swoich artykułów na wzniosłość ofiar bombardowań, na tragedię byłych mieszkańców ziem wschodnich, celowo zapominając, że zostali oni wysiedleni do Niemiec, a nie na Kołymę. Do demokratycznego państwa niemieckiego, w którym cieszyli się i cieszą nadal dobrobytem i wolnością. Te ofiary mają równoważyć ofiary napaści hitlerowskiej na Polskę i pozostałe państwa Europy. Erika Stei-nbach, cynicznie koncentrując się na niemieckich cierpieniach, próbuje napisać na nowo historię naszych dwóch narodów. Organizując obchody 60. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego, ta niemiecka patriotka wykazała się rzadko spotykanym brakiem wyczucia i taktu. Przykre, że do tej manipulacji dali się wciągnąć ludzie zasługujący na szacunek, jak żydowski pisarz Ralph Giordano czy przewodniczący Konferencji Biskupów Niemieckich kardynał Karl Lehmann. Niemiecki Kościół katolicki miał wiele lepszych okazji do zamanifestowania swego współczucia dla polskich ofiar zbrodni niemieckich.
Niemcom chodzi o odwet
Do czasu upadku komunizmu RFN była oddzielona od Polski NRD i żelazną kurtyną gwarantującą stosowny dystans wobec dramatów będących udziałem innych. Jeśli trzeba było coś uzgodnić w sprawach związanych z Polską, uzgadniano to w pierwszej kolejności z Moskwą. Jedynym wyjątkiem było wysłanie przez Konrada Adenauera w 1956 r. swego doradcy do Gomułki i Wyszyńskiego z zapewnieniem, że RFN nie jest zainteresowana oddaniem Szczecina NRD, czym groził nam wówczas Chruszczow.
Dopóki dzieliła nas żelazna kurtyna, współczucie było bardziej autentyczne, bo nic nie kosztowało. Odzyskanie niezawisłości i wejście Polski do struktur transatlantyckich i europejskich postawiło Niemców i nas w nowej sytuacji. Stanęliśmy oko w oko z twardą rzeczywistością, a jest nią rola zjednoczonych Niemiec w Europie i ich wielkomocarstwowe aspiracje. I nasze aspiracje do pełnienia ważnej funkcji w Europie i na świecie, co stało się solą w oku Berlina. Poza tym jako pełnoprawny członek Unii Europejskiej nie zasługujemy w oczach Berlina na żadne taryfy ulgowe. Pruskie Powiernictwo postanowiło nas potraktować po europejsku, skoro jesteśmy na powrót w Europie.
Będą się z nami sądzić jak z Europejczykami - przed europejskim trybunałem. A my musimy się tłumaczyć, że to wielkie mocarstwa ustaliły przebieg granic w powojennej Europie i że jako naród okupowany przez Sowietów nie mieliśmy nic do gadania. Wypędzonym istotnie nie chodzi o pieniądze ani o pozostawione chałupy. Im chodzi przede wszystkim o odwet. Nie waham się użyć tego słowa. Członkowie i działacze BdV są przecież autorami artykułów zamieszczanych na stronach internetowych i w różnych drukach, z których jasno wynika, że to Polacy wywołali drugą wojnę światową i zamykali Niemców w obozach koncentracyjnych oraz gwałcili niemieckie dziewczyny.
Nie słyszałam, by jakiś liczący się polityk dał odpór tym oszczerstwom, żeby ktoś podał tych autorów do sądu z artykułu o podjudzanie do nienawiści rasowej i narodowej. Ci faceci piszą i mówią, co chcą. A nie są to starzy hitlerowcy, ale ludzie w średnim wieku, których nie dotknęły ani naloty na Drezno, ani wypędzenie z Heimatu. Ten jad się sączy i rozlewa. Taki sposób przedstawiania historii pada na podatny grunt, podnosi na duchu ludzi sfrustrowanych, cierpiących na kompleks Niemca - sprawcy, z którym nie sposób się uporać od dziesięcioleci.
A przecież było to możliwe. Po 1989 r., po oficjalnych gestach pojednania, w Polsce nastał okres dobrej nadziei na prawdziwe pojednanie i przyjaźń. Ukazało się wiele artykułów opisujących to, co w Niemczech jest pozytywne i czego możemy i powinniśmy się od Niemców uczyć. Wsparliśmy zjednoczenie z nadzieją, że Niemcy demokratyczne to gwarancja spokoju i dobrego sąsiedztwa. Niemcy stali się dla młodego pokolenia wzorem do naśladowania. Po tamtej stronie również nie brakowało życzliwych opinii o Polakach i ich zasługach dla Europy. Niestety, nic z tego nie pozostało. Poza "współczuciem" Eriki Steinbach, roszczeniami majątkowymi wypędzonych, żądaniem podniesienia podatków i panicznym strachem przed polską konkurencją na europejskich rynkach. I stosunkami między obu państwami - wymuszonymi i pozbawionymi empatii (tego współodczuwania, o którym tak chętnie mówi Erika Steinbach).
Mali karierowicze
Ludzie, którzy rządzą dziś w Niemczech, nie są wielkimi mężami stanu. Nie są wizjonerami, tylko drobnomieszczańskimi karierowiczami. Zresztą nie tylko w Niemczech. W całej Europie. Takie nadeszły czasy. I musimy się z tym pogodzić, ale nie możemy się zgodzić na empatię, jaką nam proponuje Erika Steinbach i inni politycy niemieccy. Na to, aby ci, którym wytłuczono całą rodzinę, współczuli tym, którym wytłuczono zastawę stołową.
Skoro wypędzeni tak bardzo tego pragną, mam propozycję. Niech każda polska rodzina, która doznała krzywd w czasie wojny, sporządzi wykaz strat i wystąpi z nimi do niemieckiego sądu, a jak będzie trzeba - do trybunału europejskiego. Trzeba skarżyć za wypędzenie z własnego domu, do którego wprowadzili się hitlerowscy żołnierze, za zbombardowane kamienice i warsztaty. Za zagrabione i obrabowane gospodarstwa. Za spalony dobytek. Żyją jeszcze ci, którzy są odpowiedzialni za to wszystko, a jeśli nie oni, to ich spadkobiercy.
I albo władze niemieckie wypłacą wypędzonym odszkodowania, albo będziemy się sądzić. Jeżeli zwykłe poczucie przyzwoitości nie powstrzymuje wypędzonych przed występowaniem na drogę sądową przeciwko ofiarom niemieckiego barbarzyństwa, pora skończyć z udawaniem. Mówmy sobie to, co myślimy. Może w ten sposób dojdziemy do wyrównania rachunków.
Następnego dnia po wygłoszeniu przez Schrödera mowy na uroczystościach z okazji 60. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego Pruskie Powiernictwo, dowodzone przez przewodniczącego Ziomkostwa Śląskiego Rudiego Pawelkę, zapowiedziało wystąpienie jeszcze w tym roku z serią pozwów odszkodowawczych do sądów polskich i jednocześnie - chyba wbrew procedurom - do trybunałów europejskich. Pawelka twierdzi, że nie chodzi o pieniądze, tylko o sprawiedliwość, i domaga się od Polski przeprosin za wypędzenia Niemców. Erika Steinbach dystansuje się wobec żądań powiernictwa, choć razem z Pawelką, jako wiceprzewodniczącym, kierują Związkiem Wypędzonych. Pani Steinbach nie zamierza też rezygnować z utworzenia w Berlinie Centrum przeciw Wypędzeniom mimo ogłoszonego w Warszawie sprzeciwu rządu. Niedawno poinformowała, że na konto związku wpływają duże sumy od osób prywatnych pragnących wesprzeć jej ideę.
Erika Steinbach zrezygnowała ostatnio z agresywnego tonu wobec Polski i uderzyła w nutę sentymentalną. Chodzi jej o współczucie, o trochę serca dla wypędzonych, dla ofiar niewinnych i pozbawionych ojczyzny. Nie jest jednak wykluczone, że jeśli będzie jej to pasowało, wróci do znanego nam tonu aroganckiej mentorki. Teraz gra rolę Matki Niemki, do której zresztą pasuje jak ulał. Cokolwiek jednak by powiedzieli Pawelka, Steinbach czy broniący ich politycy chadeccy, nadchodzą w stosunkach niemiecko-polskich ponure dni nienawiści, przed czym Polacy bronili się przez ostatnie 15 lat w imię chrześcijańskiego przebaczenia i tolerancji.
Pętla czasu
Mieszkałam w Republice Federalnej Niemiec dostatecznie długo, by stwierdzić, iż znam ten kraj, tych ludzi, i mogę uznać ponury rozdział historii Niemiec za zamknięty. Po latach wracałam do Polski przekonana o nastaniu ery pojednania i wzajemnego zrozumienia, jeśli nie między narodami, to z pewnością między elitami władzy i elitami intelektualnymi - bez względu na ich preferencje polityczne. To pojednanie i zrozumienie miało promieniować na szerokie rzesze obywateli.
Czy Niemcy nigdy się nie zmienią? Mimo bezbłędnie działającej demokracji parlamentarnej i głoszonego na cały świat oraz wpajanego niemieckim obywatelom od niemowlęcia umiłowania pokoju, nie tylko ja, ale wielu innych Polaków, spoglądając dziś w kierunku Odry, odczuwa niepokój. Choć od zakończenia wojny upłynęło 60 lat, upiory nie znikły. Pojawiły się znowu w osobie Eriki Steinbach i jej towarzyszy. Nasz wybitny felietonista Stefan Kisielewski napisał kiedyś, że Niemcom odbija mniej więcej co 50 lat. I to się chyba zgadza. Nastał ten czas. Trochę większy kryzys wewnętrzny w Niemczech, nieco więcej zapotrzebowania niemieckich polityków na tematy zastępcze, odwracające uwagę od ich własnych błędów i zaniechań, i będziemy mieli stan wojny nerwów z Niemcami. Zimnej i cynicznej wojny.
Wykreowani bohaterowie
Pod koniec lat 90. skrzypaczkę Erikę Steinbach wybrano na przewodniczącą Związku Wypędzonych (Bund der Vertriebenen - BdV). Nikt nie brał jej poważnie, nikt też się nie spodziewał, że odegra ona w stosunkach niemiecko-polskich tak dużą i tak negatywną rolę. Pomogli jej w tym niemieccy politycy, z socjaldemokratycznym kanclerzem Gerhardem Schröderem (o czym nie chce on dziś pamiętać) i chadeckim premierem Bawarii Edmundem Stoiberem na czele. Niemieccy intelektualiści i, niestety, Polacy. Polacy, bo wpuścili ją na salony. Najpierw poprzez zaproszenie do Sejmu, później, organizując z nią medialną dyskusję, w której wzięli udział również poważni i szanowani przedstawiciele polskiego świata nauki i mediów. W czasach Herberta Czai tłumaczono nam, Polakom, że to margines, folklor polityczny bez większego znaczenia i bez szerszego poparcia. I była to prawda. Gdy w 1983 r. Czaja chciał założyć w Lubece pierwowzór Powiernictwa Pruskiego z Centrum Wypędzonych, tej idei nie poparła żadna partia polityczna i nie dano na ten cel ani jednej marki z funduszy publicznych. Dziś panią Steinbach i jej centrum popierają ludzie powszechnie szanowani, pieniądze płyną, a nam nadal tłumaczy się, że nie ma to najmniejszego znaczenia.
Jest fenomenem, iż poglądy Eriki Steinbach podzielają w Niemczech zarówno ludzie prawicy, jak i lewicy, zmęczeni pokutą za poprzednie generacje. Ludzie spragnieni jak powietrza poczucia własnej wartości, dumy z niemieckości, co nazywają zamiennie patriotyzmem. Niemcy potrzebują postaci, na których mogą się wesprzeć, przywołać jako wzór do naśladowania. Nie mają jednak szczęścia do bohaterów i dlatego postanowili ich sztucznie wykreować. Stali się nimi Niemcy wysiedleni z dawnych ziem wschodnich, zwykli uciekinierzy i ofiary nalotów alianckich na Drezno i inne miasta. Bohaterowie, którzy wołali "Heil Hitler!" i z entuzjazmem dawali się wykorzystywać jako mięso armatnie albo oprawcy w obozach koncentracyjnych. Kiedy przegrali wojnę, zamienili się w ofiary łaknące współczucia.
Dziwny patriotyzm
Kanclerz Helmut Kohl zwracał uwagę, że Niemcy nie potrafią być patriotami, że to, co nazywają patriotyzmem, ociera się o nacjonalizm albo jest nacjonalizmem. Taki właśnie patriotyzm odkryła Erika Steinbach, wskazując w jednym ze swoich artykułów na wzniosłość ofiar bombardowań, na tragedię byłych mieszkańców ziem wschodnich, celowo zapominając, że zostali oni wysiedleni do Niemiec, a nie na Kołymę. Do demokratycznego państwa niemieckiego, w którym cieszyli się i cieszą nadal dobrobytem i wolnością. Te ofiary mają równoważyć ofiary napaści hitlerowskiej na Polskę i pozostałe państwa Europy. Erika Stei-nbach, cynicznie koncentrując się na niemieckich cierpieniach, próbuje napisać na nowo historię naszych dwóch narodów. Organizując obchody 60. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego, ta niemiecka patriotka wykazała się rzadko spotykanym brakiem wyczucia i taktu. Przykre, że do tej manipulacji dali się wciągnąć ludzie zasługujący na szacunek, jak żydowski pisarz Ralph Giordano czy przewodniczący Konferencji Biskupów Niemieckich kardynał Karl Lehmann. Niemiecki Kościół katolicki miał wiele lepszych okazji do zamanifestowania swego współczucia dla polskich ofiar zbrodni niemieckich.
Niemcom chodzi o odwet
Do czasu upadku komunizmu RFN była oddzielona od Polski NRD i żelazną kurtyną gwarantującą stosowny dystans wobec dramatów będących udziałem innych. Jeśli trzeba było coś uzgodnić w sprawach związanych z Polską, uzgadniano to w pierwszej kolejności z Moskwą. Jedynym wyjątkiem było wysłanie przez Konrada Adenauera w 1956 r. swego doradcy do Gomułki i Wyszyńskiego z zapewnieniem, że RFN nie jest zainteresowana oddaniem Szczecina NRD, czym groził nam wówczas Chruszczow.
Dopóki dzieliła nas żelazna kurtyna, współczucie było bardziej autentyczne, bo nic nie kosztowało. Odzyskanie niezawisłości i wejście Polski do struktur transatlantyckich i europejskich postawiło Niemców i nas w nowej sytuacji. Stanęliśmy oko w oko z twardą rzeczywistością, a jest nią rola zjednoczonych Niemiec w Europie i ich wielkomocarstwowe aspiracje. I nasze aspiracje do pełnienia ważnej funkcji w Europie i na świecie, co stało się solą w oku Berlina. Poza tym jako pełnoprawny członek Unii Europejskiej nie zasługujemy w oczach Berlina na żadne taryfy ulgowe. Pruskie Powiernictwo postanowiło nas potraktować po europejsku, skoro jesteśmy na powrót w Europie.
Będą się z nami sądzić jak z Europejczykami - przed europejskim trybunałem. A my musimy się tłumaczyć, że to wielkie mocarstwa ustaliły przebieg granic w powojennej Europie i że jako naród okupowany przez Sowietów nie mieliśmy nic do gadania. Wypędzonym istotnie nie chodzi o pieniądze ani o pozostawione chałupy. Im chodzi przede wszystkim o odwet. Nie waham się użyć tego słowa. Członkowie i działacze BdV są przecież autorami artykułów zamieszczanych na stronach internetowych i w różnych drukach, z których jasno wynika, że to Polacy wywołali drugą wojnę światową i zamykali Niemców w obozach koncentracyjnych oraz gwałcili niemieckie dziewczyny.
Nie słyszałam, by jakiś liczący się polityk dał odpór tym oszczerstwom, żeby ktoś podał tych autorów do sądu z artykułu o podjudzanie do nienawiści rasowej i narodowej. Ci faceci piszą i mówią, co chcą. A nie są to starzy hitlerowcy, ale ludzie w średnim wieku, których nie dotknęły ani naloty na Drezno, ani wypędzenie z Heimatu. Ten jad się sączy i rozlewa. Taki sposób przedstawiania historii pada na podatny grunt, podnosi na duchu ludzi sfrustrowanych, cierpiących na kompleks Niemca - sprawcy, z którym nie sposób się uporać od dziesięcioleci.
A przecież było to możliwe. Po 1989 r., po oficjalnych gestach pojednania, w Polsce nastał okres dobrej nadziei na prawdziwe pojednanie i przyjaźń. Ukazało się wiele artykułów opisujących to, co w Niemczech jest pozytywne i czego możemy i powinniśmy się od Niemców uczyć. Wsparliśmy zjednoczenie z nadzieją, że Niemcy demokratyczne to gwarancja spokoju i dobrego sąsiedztwa. Niemcy stali się dla młodego pokolenia wzorem do naśladowania. Po tamtej stronie również nie brakowało życzliwych opinii o Polakach i ich zasługach dla Europy. Niestety, nic z tego nie pozostało. Poza "współczuciem" Eriki Steinbach, roszczeniami majątkowymi wypędzonych, żądaniem podniesienia podatków i panicznym strachem przed polską konkurencją na europejskich rynkach. I stosunkami między obu państwami - wymuszonymi i pozbawionymi empatii (tego współodczuwania, o którym tak chętnie mówi Erika Steinbach).
Mali karierowicze
Ludzie, którzy rządzą dziś w Niemczech, nie są wielkimi mężami stanu. Nie są wizjonerami, tylko drobnomieszczańskimi karierowiczami. Zresztą nie tylko w Niemczech. W całej Europie. Takie nadeszły czasy. I musimy się z tym pogodzić, ale nie możemy się zgodzić na empatię, jaką nam proponuje Erika Steinbach i inni politycy niemieccy. Na to, aby ci, którym wytłuczono całą rodzinę, współczuli tym, którym wytłuczono zastawę stołową.
Skoro wypędzeni tak bardzo tego pragną, mam propozycję. Niech każda polska rodzina, która doznała krzywd w czasie wojny, sporządzi wykaz strat i wystąpi z nimi do niemieckiego sądu, a jak będzie trzeba - do trybunału europejskiego. Trzeba skarżyć za wypędzenie z własnego domu, do którego wprowadzili się hitlerowscy żołnierze, za zbombardowane kamienice i warsztaty. Za zagrabione i obrabowane gospodarstwa. Za spalony dobytek. Żyją jeszcze ci, którzy są odpowiedzialni za to wszystko, a jeśli nie oni, to ich spadkobiercy.
I albo władze niemieckie wypłacą wypędzonym odszkodowania, albo będziemy się sądzić. Jeżeli zwykłe poczucie przyzwoitości nie powstrzymuje wypędzonych przed występowaniem na drogę sądową przeciwko ofiarom niemieckiego barbarzyństwa, pora skończyć z udawaniem. Mówmy sobie to, co myślimy. Może w ten sposób dojdziemy do wyrównania rachunków.
Język realpolitik |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 33/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.