Za aborcją prawie zawsze stoi mężczyzna W sporze o aborcję jestem po stronie kobiet - pisze w "Milczeniu owieczek" Kazimiera Szczuka, aby za chwilę postawić pytanie: kto jest naszym adwersarzem? I bez wahania odpowiedzieć - patriarchat. Przyznam, że bardzo pojemne i niebezpieczne to dla nas, kobiet, stwierdzenie i jak na początek XXI wieku nazbyt upraszczające sprawę. Nie po to chyba emancypantki na całym świecie walczyły o siebie i - w ramach siostrzanych uczuć - o inne nie zrzeszone, by w kobiecie nadal widzieć bezwolną owieczkę prowadzoną na rzeź. Kim jest rzeźnik, już wiemy, czemu chce nam poderżnąć gardło - też. A kim są owieczki, poza tym że nie podnoszą głosu, bo inni wychowani w patriarchalnym domu decydują za nie, bo krępuje je religia, ekonomia i proza życia?
"Dlaczego nie walczycie o więcej? Dlaczego zrezygnowałyście z prawa do aborcji?" - pytała w czasie swojej wizyty w Polsce Alice Schwarzer, jedna z najsłynniejszych feministek europejskich. Szczuka o niej w swojej książce nie wspomina, czyżby nie wiedziała o jej istnieniu? Indagowane przez Schwarzer polskie dziennikarki wznosiły oczy do góry, dając do zrozumienia, że nic w sprawie aborcji nie da się zrobić. Wówczas wybitna emancypantka denerwowała się jeszcze bardziej: "To nie może być prawda! Nam też nie było łatwo. Miałyśmy więcej przeciwników niż zwolenników, a mimo to wywalczyłyśmy prawo do aborcji". Kto jest naszym adwersarzem? - pyta Szczuka. Patriarchat? Też. Dlaczego też? Rzeczywiście, mamy taką, a nie inną politykę państwa, nadal nie ma u nas mowy o świadomej antykoncepcji, chociaż środki zapobiegające ciąży nareszcie będą refundowane przez państwo, ale - jak twierdzi Schwarzer - mimo że pięciu tysiącom lat męskiej dominacji przeciwstawia się tylko kilkadziesiąt lat feminizmu, to w przeciwieństwie do nas, kobiet, mężczyźni nauczyli się już braterstwa. My, kobiety, o solidarności na taką skalę nie mamy jeszcze pojęcia. W kwestii przerywania ciąży też. Tak mówi jedna z najskuteczniejszych feministek i ja jej wierzę. Trudno bowiem wyobrazić sobie w Polsce akcję, jaką prawie ćwierć wieku temu przeprowadziły Francuzki, gdy na łamach "Nouvel Observateur" te najbardziej prominentne z nich pokazały swoją twarz i wyznały: usunęłam ciążę. Wkrótce to medialne przedsięwzięcie powtórzyły Niemki. Jednym i drugim za takie oświadczenie groziło więzienie. Nie przestraszyły się. Czy byłoby to możliwe u nas, gdzie - jak do tej pory - na taką szczerość zdobyły się tylko Nina Andrycz i Maria Bojarska? Nie, i długo jeszcze nie będzie to możliwe w kraju, w którym jedna kobieta przekazuje drugiej z szyderczą dezaprobatą słowa: co się dziwisz, widocznie chciała złapać go na dziecko.
Są w Polsce odważne feministki, ale i one, chociażby w książce Szczuki, nie dokonują aborcyjnej ekspiacji i nie decydują się na ten jeden, choćby symboliczny, krok w przyszłość: ja też mam za sobą takie doświadczenie. Warto przy okazji zauważyć (o czym nie pisze Szczuka), że chociaż Simone de Beauvoir nie usunęła ciąży, to w imię kobiecej solidarności podpisała się pod słynnym apelem. Identycznie postąpiła jej uczennica Schwarzer.
"Milczenie owieczek" to dziwna książka w słusznej sprawie. Każda kobieta powinna mieć prawo decydowania o własnym losie i to bez względu na to, czy jest katoliczką, czy ateistką, feministką czy żoną przy mężu. W tym się z autorką zgadzam, ale odrzuca mnie od jej książki maniera feministycznego gniewu, podszytego wulgarną ironią i poczuciem ideologicznej wyższości. Zwłaszcza że kwestia usunięcia ciąży wymaga absolutnej demokracji. W sferze czynów i słów. Najwyraźniej jednak Szczuka uważa, że jak się walnie słowem między oczy, to efekt będzie silniejszy. "Jeśli chodzi o liberalizację ustawy, to sprawa jest prosta jak dwa tysiące na skrobankę. Nic dodać, nic ująć" i dalej: "Pozostaje jeszcze doświadczenie kobiet, które często każe myśleć o przerywaniu ciąży jako o czymś skomplikowanym, trudnym, doniosłym i ważącym na całym życiu". A tak nie jest? Ja, feministka, uważam, że każda aborcja dla każdej w miarę wrażliwej kobiety jest czymś skomplikowanym, trudnym. Bywa, że i ważącym na całym życiu. To między innymi w takich okolicznościach wychodzi na jaw, że prawie za każdą aborcją stoi mężczyzna. Nieodpowiedzialny, niedobry, a czasami i nieznany. Nawet ten, który nigdy nie dowiedział się, że został ojcem. Szlag mnie więc trafia, gdy czytam, że "wczesny zabieg to zero problemów". To obłuda. Przecież każda przerwana ciąża spowodowana jest dramatem kobiety, a nie jej beztroską. Mój gniew rośnie, gdy czytam o literackiej bohaterce przytaczanej przez Szczukę, "która miała zabieg podczas przerwy obiadowej". Krew mnie zalewa na odautorski komentarz: "niestety, nie wszystkie zaliczamy się do współczesnej londyńskiej elity".
Nie wiem, kto miał być adresatem "Milczenia owieczek". Tych, którzy zawsze byli przeciwko aborcji, nic nie obejdzie, a zwolennikom przerywania ciąży ta książka też się nie przyda. Ich już na żadną drogę nie trzeba nawracać. Są za usankcjonowanym przez państwo prawem do aborcji. Czekają na referendum. Dlaczego więc mimo wszystko milczą? Szkoda, że właśnie nie o tym czytamy w dziwnej książce, mimo że napisanej w słusznej sprawie.
Są w Polsce odważne feministki, ale i one, chociażby w książce Szczuki, nie dokonują aborcyjnej ekspiacji i nie decydują się na ten jeden, choćby symboliczny, krok w przyszłość: ja też mam za sobą takie doświadczenie. Warto przy okazji zauważyć (o czym nie pisze Szczuka), że chociaż Simone de Beauvoir nie usunęła ciąży, to w imię kobiecej solidarności podpisała się pod słynnym apelem. Identycznie postąpiła jej uczennica Schwarzer.
"Milczenie owieczek" to dziwna książka w słusznej sprawie. Każda kobieta powinna mieć prawo decydowania o własnym losie i to bez względu na to, czy jest katoliczką, czy ateistką, feministką czy żoną przy mężu. W tym się z autorką zgadzam, ale odrzuca mnie od jej książki maniera feministycznego gniewu, podszytego wulgarną ironią i poczuciem ideologicznej wyższości. Zwłaszcza że kwestia usunięcia ciąży wymaga absolutnej demokracji. W sferze czynów i słów. Najwyraźniej jednak Szczuka uważa, że jak się walnie słowem między oczy, to efekt będzie silniejszy. "Jeśli chodzi o liberalizację ustawy, to sprawa jest prosta jak dwa tysiące na skrobankę. Nic dodać, nic ująć" i dalej: "Pozostaje jeszcze doświadczenie kobiet, które często każe myśleć o przerywaniu ciąży jako o czymś skomplikowanym, trudnym, doniosłym i ważącym na całym życiu". A tak nie jest? Ja, feministka, uważam, że każda aborcja dla każdej w miarę wrażliwej kobiety jest czymś skomplikowanym, trudnym. Bywa, że i ważącym na całym życiu. To między innymi w takich okolicznościach wychodzi na jaw, że prawie za każdą aborcją stoi mężczyzna. Nieodpowiedzialny, niedobry, a czasami i nieznany. Nawet ten, który nigdy nie dowiedział się, że został ojcem. Szlag mnie więc trafia, gdy czytam, że "wczesny zabieg to zero problemów". To obłuda. Przecież każda przerwana ciąża spowodowana jest dramatem kobiety, a nie jej beztroską. Mój gniew rośnie, gdy czytam o literackiej bohaterce przytaczanej przez Szczukę, "która miała zabieg podczas przerwy obiadowej". Krew mnie zalewa na odautorski komentarz: "niestety, nie wszystkie zaliczamy się do współczesnej londyńskiej elity".
Nie wiem, kto miał być adresatem "Milczenia owieczek". Tych, którzy zawsze byli przeciwko aborcji, nic nie obejdzie, a zwolennikom przerywania ciąży ta książka też się nie przyda. Ich już na żadną drogę nie trzeba nawracać. Są za usankcjonowanym przez państwo prawem do aborcji. Czekają na referendum. Dlaczego więc mimo wszystko milczą? Szkoda, że właśnie nie o tym czytamy w dziwnej książce, mimo że napisanej w słusznej sprawie.
Więcej możesz przeczytać w 33/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.