Rok temu Platforma Obywatelska była partią sanacji, teraz jest partią konserwacji
Platforma Obywatelska ma to do siebie, że nie ma nic do siebie. Jest jak cebula z dramatu "Peer Gynt" Henryka Ibsena. W jednej ze scen dzieła norweskiego pisarza obieranie cebuli staje się metaforą ludzkiej kondycji. Oto zerwana zostaje warstwa po warstwie, a w środku nie ma nic. Żadnej istoty, rdzenia, jądra. Tak samo jest z PO.
Partia bez fundamentu
Co jest fundamentem, na którym wybudowano całkiem okazały gmach Platformy Obywatelskiej? Półtora roku temu można by powiedzieć, że to program radykalnej sanacji państwa. Jan Rokita mówił o "ściągnięciu cugli", a Paweł Śpiewak ukuł termin "IV Rzeczpospolita". Dzisiaj politycy PO kpią z IV RP i coraz chętniej posługują się retoryką swej nieboszczki protoplastki Unii Wolności. Choć jeszcze w kampanii prezydenckiej Donald Tusk nie uznał za stosowne przypomnieć na wyborczych ulotkach o swojej działalności w tej formacji.
Może zatem istotą PO jest liberalizm? Nieco skrywany, bo niezbyt popularny, ale jednak szczery? Przeforsowanie wraz z Ligą Polskich Rodzin tak zwanego becikowego każe w to powątpiewać. Tak jak lansowanie w Sejmie pisowskiego projektu zmian podatkowych. Jest to smaczne i złośliwe, ale czy liberalne? No i pomysły mające zatrzymać młodych Polaków w Polsce. Gdyby zgłosiła je inna partia, na pewno nazwano by je populistycznymi.
Może zatem rdzeniem PO jest owa "obywatelskość" zawarta w nazwie? I z niej niewiele już chyba zostało. Donald Tusk z pomocą Grzegorza Schetyny (a może należałoby raczej napisać - Grzegorz Schetyna z pomocą Donalda Tuska) rządzi partią bezwzględnie i nie zostawia zbyt wiele miejsca na "obywatelską swobodę". Przykładem są czystki w Warszawie i organizacja antyrządowego wiecu, za nieobecność na którym groziła kara finansowa.
Może zatem jądrem PO jest odmienność? Od momentu powstania partii Donalda Tuska jej twórcy i działacze przekonywali, że jest to partia zupełnie inna niż wszystkie. Nowego typu, lepsza, zbudowana według zachodnich metod. Kluczowym dowodem na tę inność, czyli lepszość, miało być to, że PO brzydziła się pieniędzmi z budżetu państwa. "Zwykłe partie wyciągają ręce po państwowe pieniądze, my tego nie robimy" - przekonywali przez dobre kilka lat działacze PO. Po czym zaraz po wyborach półgębkiem ogłosili, że biorą dotację, bo wszyscy inni też biorą. Okazało się, że PO kłamie jak każda inna partia.
Partia bez kręgosłupa
Kilka miesięcy temu na łamach "Dziennika" senator Jarosław Gowin (jeden z najinteligentniejszych polityków PO) zauważył, że Prawu i Sprawiedliwości towarzyszy grupka intelektualistów i publicystów, kibicujących partii Jarosława Kaczyńskiego, ale też ostro rozliczających ją z działalności. Ludzi takich - zauważył Gowin z niejakim smutkiem - nie ma wokół Platformy Obywatelskiej.
Ocena krakowskiego profesora powróciła w zwulgaryzowanej formie pod postacią raportu PO o mediach publicznych. Dowiedzieliśmy się z niego, że dziennikarze i publicyści odkrywają w sobie sympatię dla PiS za sprawą srebrników, hojnie rozrzucanych rękami Bronisława Wildsteina i Krzysztofa Czabańskiego. Teza ta poraża prostactwem. Jak już udowodniono, nie jest prawdziwa, o czym mogę sam zaświadczyć, jako że przez chwilę pisywałem felietony dla "reżimowego" I Programu Polskiego Radia.
Prawdą jest jednak co innego. Otóż, faktycznie, przed ostatnimi wyborami ukształtowała się dość liczna i wpływowa grupa publicystów i dziennikarzy sympatyzujących z czymś, co można by określić mianem obozu sanacji państwa. W obozie tym pierwszoplanową rolę odgrywała Platforma Obywatelska, a drugie skrzypce grało Prawo i Sprawiedliwość. Po galimatiasie politycznym poprzedniej jesieni, po fiasku POPiS większość owych prasowych ideologów "ściągania cugli" wzięła stronę rządowego PiS, a nie opozycyjnej PO. Ta ostatnia znalazła medialnych sojuszników tam, gdzie ich przed wyborami raczej nie miała - w "Gazecie Wyborczej" czy "Polityce".
Słusznie, że Platforma Obywatelska podjęła próbę odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało. Gorzej, że - jak przystało na partię liberalną (chroń Panie Boże przed takim liberalizmem!) - uznała, że to sprawa honorariów. Tymczasem rzecz leży w naturze samej PO. Otóż owa wpływowa grupa intelektualistów i publicystów (nie wymieniam ich nazwisk, żeby nie utrwalać stereotypu o "pisowskości") nie popierała jakiejś konkretnej partii, bo lubiła jej lidera i upiła się z ponętnymi działaczkami młodzieżówki (o to ostatnie nie można podejrzewać zwłaszcza Jadwigi Staniszkis). Chodziło raczej o akceptację dla politycznych diagnoz i przyzwolenie na zapowiedzianą kurację. Problem w tym, że po wyborach - w efekcie taktycznych (a chyba bardziej psychologicznych) sporów z PiS - Platforma Obywatelska kompletnie zmieniła język. Przed porażką był to język Jana Rokity, w dużej mierze odziedziczony po dawnym Porozumieniu Centrum, czyli po braciach Kaczyńskich. Rzecz jasna, wzbogacony o to, co do tej filozofii wnieśli liberałowie, czyli bardzo wolnorynkowe myślenie o gospodarce. Dziś PO mówi językiem przywodzącym na myśl Unię Wolności z jej najlepszych (to jest najgorszych) rozgęganych czasów. Oczywiście, część tej retoryki wymusza PiS rozmaitymi głupimi posunięciami. Problem jednak w tym, że za zmianą języka poszło kompletne odkręcenie linii politycznej. PO zmieniła cele swej działalności. O ile rok temu była to partia sanacji, o tyle teraz jest to partia konserwacji.
Partia bez programu
Dwie zasady tłumaczą krętą linię polityczną PO na przestrzeni kilku lat. Starsza to próba wyczucia tego, czego oczekuje opinia publiczna. Platforma podąża za "głosem ludu" w sposób momentami wręcz prostacki, chcąc za wszelką cenę dopasować się do społecznych oczekiwań. Ponad dwa lata temu, gdy PO i Samoobrona zajmowały dwa pierwsze miejsca w partyjnych rankingach, platformersi nagle ogłosili świętą wojnę z "barbarzyńcami", czyli partią Leppera. Kiedy zaraz po rozpoczęciu tej krucjaty notowania PO nieco spadły, Donald Tusk niezwłocznie ją odwołał.
Teraz PO widzi, że działania PiS budzą wielkie kontrowersje i sprzeciw sporej części społeczeństwa. Wyczuwając koniunkturę, platformersi stali się formacją totalnie antypisowską. I to jest druga zasada, na której partia Tuska opiera swe działania. Jeśli PiS mówi "białe", to PO - "czarne". To prosta konstrukcja logiczna, w której nie ma miejsca na takie drobiazgi jak fakt, że wiele działań PiS było niegdyś postulatami platformy, partii - było nie było - IV Rzeczypospolitej. Wniosek płynie z tego taki: PO jest partią koniunkturalną, partią bez właściwości.
I dlatego (a nie z powodu publicznych pieniędzy płaconych dziennikarzom) PO straciła sympatię środowiska, które było jej kiedyś bardzo bliskie. Wystarczy wszak przypomnieć, że postponowany w raporcie Michał Karnowski jest współautorem (wraz z Piotrem Zarembą) wywiadu rzeki z Janem Marią Rokitą.
Oczywiście, utrata sympatii kilkorga inteligentnych ludzi nie powinna być ciosem dla żadnej partii. Zwłaszcza tak dużej jak PO. Prawdziwym problemem jest jednak owa bezpłciowość formacji Donalda Tuska. Bo nawet i "propisowscy" dziennikarze stawiają pytanie, w imię czego Platforma Obywatelska idzie po władzę. Wiadomo - przede wszystkim po to, by odebrać ją braciom Kaczyńskim. Ale co potem? Czy ludzie Tuska na powrót przystroją się w kostiumy zaprojektowane niegdyś przez Pawła Śpiewaka, a chwilowo odstawione do rekwizytorni? Czy też przybiorą zupełnie inną pozę? A jeśli tak, to jaką? Trudno dociec, o chodzi Platformie Obywatelskiej, oprócz tego, że nie znosi PiS.
Partia bez osobowości
Na tę programową bezpłciowość PO nakłada się jeszcze bezbarwność personalna. Krążyła kiedyś taka anegdota o znanym aktorze Janie Nowickim. Wkracza on do bufetu, w którym stołowali się także biurowi pracownicy okolicznych firm. "Pani Jadziu! - woła aktor. - Są jeszcze pierogi, czy te klony w garniturach wszystko zżarły?". Niewykluczone, że nowoczesna partia, jaką chce być PO, czerpie wzory z globalnych korporacji, zaludnionych przez pracowite, oddane firmie, ale kompletnie pozbawione osobowości stwory. W partii Tuska to one dominują, a brak kogoś w rodzaju Jana Nowickiego rozpaczliwie bije po oczach. Ludzie młodego pokolenia, reprezentujący platformę w mediach, to nieciekawe, mamroczące istoty, które - niczym Wietnamczyków - trudno odróżnić. Czy ma to zapewnić poczucie bezpieczeństwa Donaldowi Tuskowi, który nie grzeszy nadmiarem charyzmy? Trudno powiedzieć. Tak jak niełatwo odpowiedzieć na pytanie, czemu służy poniżanie Jan Rokity, który nie może się doczekać, by być pełnoprawnym szefem Klubu Parlamentarnego PO.
Gdyby w platformie był wódz, można by stwierdzić, że to partia wodzowska, jak PiS i Samoobrona. Tyle że tego wodza nie ma. Jest sprawny menedżer średniego kalibru, który zawczasu eliminuje wszelką personalną konkurencję. I trzeba przyznać, że jest w tym dobry. Aczkolwiek można mieć wątpliwości, czy wyjdzie to na zdrowie jego partii.
Parafrazując słowa Józefa Piłsudskiego o Polsce, PO jest jak obwarzanek - to, co najcenniejsze, znajduje się na jej obrzeżach. Gowin czy Rokita to, niestety, peryferie, a w środku są Schetyna i Gronkiewicz-Waltz.
Partia bez fundamentu
Co jest fundamentem, na którym wybudowano całkiem okazały gmach Platformy Obywatelskiej? Półtora roku temu można by powiedzieć, że to program radykalnej sanacji państwa. Jan Rokita mówił o "ściągnięciu cugli", a Paweł Śpiewak ukuł termin "IV Rzeczpospolita". Dzisiaj politycy PO kpią z IV RP i coraz chętniej posługują się retoryką swej nieboszczki protoplastki Unii Wolności. Choć jeszcze w kampanii prezydenckiej Donald Tusk nie uznał za stosowne przypomnieć na wyborczych ulotkach o swojej działalności w tej formacji.
Może zatem istotą PO jest liberalizm? Nieco skrywany, bo niezbyt popularny, ale jednak szczery? Przeforsowanie wraz z Ligą Polskich Rodzin tak zwanego becikowego każe w to powątpiewać. Tak jak lansowanie w Sejmie pisowskiego projektu zmian podatkowych. Jest to smaczne i złośliwe, ale czy liberalne? No i pomysły mające zatrzymać młodych Polaków w Polsce. Gdyby zgłosiła je inna partia, na pewno nazwano by je populistycznymi.
Może zatem rdzeniem PO jest owa "obywatelskość" zawarta w nazwie? I z niej niewiele już chyba zostało. Donald Tusk z pomocą Grzegorza Schetyny (a może należałoby raczej napisać - Grzegorz Schetyna z pomocą Donalda Tuska) rządzi partią bezwzględnie i nie zostawia zbyt wiele miejsca na "obywatelską swobodę". Przykładem są czystki w Warszawie i organizacja antyrządowego wiecu, za nieobecność na którym groziła kara finansowa.
Może zatem jądrem PO jest odmienność? Od momentu powstania partii Donalda Tuska jej twórcy i działacze przekonywali, że jest to partia zupełnie inna niż wszystkie. Nowego typu, lepsza, zbudowana według zachodnich metod. Kluczowym dowodem na tę inność, czyli lepszość, miało być to, że PO brzydziła się pieniędzmi z budżetu państwa. "Zwykłe partie wyciągają ręce po państwowe pieniądze, my tego nie robimy" - przekonywali przez dobre kilka lat działacze PO. Po czym zaraz po wyborach półgębkiem ogłosili, że biorą dotację, bo wszyscy inni też biorą. Okazało się, że PO kłamie jak każda inna partia.
Partia bez kręgosłupa
Kilka miesięcy temu na łamach "Dziennika" senator Jarosław Gowin (jeden z najinteligentniejszych polityków PO) zauważył, że Prawu i Sprawiedliwości towarzyszy grupka intelektualistów i publicystów, kibicujących partii Jarosława Kaczyńskiego, ale też ostro rozliczających ją z działalności. Ludzi takich - zauważył Gowin z niejakim smutkiem - nie ma wokół Platformy Obywatelskiej.
Ocena krakowskiego profesora powróciła w zwulgaryzowanej formie pod postacią raportu PO o mediach publicznych. Dowiedzieliśmy się z niego, że dziennikarze i publicyści odkrywają w sobie sympatię dla PiS za sprawą srebrników, hojnie rozrzucanych rękami Bronisława Wildsteina i Krzysztofa Czabańskiego. Teza ta poraża prostactwem. Jak już udowodniono, nie jest prawdziwa, o czym mogę sam zaświadczyć, jako że przez chwilę pisywałem felietony dla "reżimowego" I Programu Polskiego Radia.
Prawdą jest jednak co innego. Otóż, faktycznie, przed ostatnimi wyborami ukształtowała się dość liczna i wpływowa grupa publicystów i dziennikarzy sympatyzujących z czymś, co można by określić mianem obozu sanacji państwa. W obozie tym pierwszoplanową rolę odgrywała Platforma Obywatelska, a drugie skrzypce grało Prawo i Sprawiedliwość. Po galimatiasie politycznym poprzedniej jesieni, po fiasku POPiS większość owych prasowych ideologów "ściągania cugli" wzięła stronę rządowego PiS, a nie opozycyjnej PO. Ta ostatnia znalazła medialnych sojuszników tam, gdzie ich przed wyborami raczej nie miała - w "Gazecie Wyborczej" czy "Polityce".
Słusznie, że Platforma Obywatelska podjęła próbę odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało. Gorzej, że - jak przystało na partię liberalną (chroń Panie Boże przed takim liberalizmem!) - uznała, że to sprawa honorariów. Tymczasem rzecz leży w naturze samej PO. Otóż owa wpływowa grupa intelektualistów i publicystów (nie wymieniam ich nazwisk, żeby nie utrwalać stereotypu o "pisowskości") nie popierała jakiejś konkretnej partii, bo lubiła jej lidera i upiła się z ponętnymi działaczkami młodzieżówki (o to ostatnie nie można podejrzewać zwłaszcza Jadwigi Staniszkis). Chodziło raczej o akceptację dla politycznych diagnoz i przyzwolenie na zapowiedzianą kurację. Problem w tym, że po wyborach - w efekcie taktycznych (a chyba bardziej psychologicznych) sporów z PiS - Platforma Obywatelska kompletnie zmieniła język. Przed porażką był to język Jana Rokity, w dużej mierze odziedziczony po dawnym Porozumieniu Centrum, czyli po braciach Kaczyńskich. Rzecz jasna, wzbogacony o to, co do tej filozofii wnieśli liberałowie, czyli bardzo wolnorynkowe myślenie o gospodarce. Dziś PO mówi językiem przywodzącym na myśl Unię Wolności z jej najlepszych (to jest najgorszych) rozgęganych czasów. Oczywiście, część tej retoryki wymusza PiS rozmaitymi głupimi posunięciami. Problem jednak w tym, że za zmianą języka poszło kompletne odkręcenie linii politycznej. PO zmieniła cele swej działalności. O ile rok temu była to partia sanacji, o tyle teraz jest to partia konserwacji.
Partia bez programu
Dwie zasady tłumaczą krętą linię polityczną PO na przestrzeni kilku lat. Starsza to próba wyczucia tego, czego oczekuje opinia publiczna. Platforma podąża za "głosem ludu" w sposób momentami wręcz prostacki, chcąc za wszelką cenę dopasować się do społecznych oczekiwań. Ponad dwa lata temu, gdy PO i Samoobrona zajmowały dwa pierwsze miejsca w partyjnych rankingach, platformersi nagle ogłosili świętą wojnę z "barbarzyńcami", czyli partią Leppera. Kiedy zaraz po rozpoczęciu tej krucjaty notowania PO nieco spadły, Donald Tusk niezwłocznie ją odwołał.
Teraz PO widzi, że działania PiS budzą wielkie kontrowersje i sprzeciw sporej części społeczeństwa. Wyczuwając koniunkturę, platformersi stali się formacją totalnie antypisowską. I to jest druga zasada, na której partia Tuska opiera swe działania. Jeśli PiS mówi "białe", to PO - "czarne". To prosta konstrukcja logiczna, w której nie ma miejsca na takie drobiazgi jak fakt, że wiele działań PiS było niegdyś postulatami platformy, partii - było nie było - IV Rzeczypospolitej. Wniosek płynie z tego taki: PO jest partią koniunkturalną, partią bez właściwości.
I dlatego (a nie z powodu publicznych pieniędzy płaconych dziennikarzom) PO straciła sympatię środowiska, które było jej kiedyś bardzo bliskie. Wystarczy wszak przypomnieć, że postponowany w raporcie Michał Karnowski jest współautorem (wraz z Piotrem Zarembą) wywiadu rzeki z Janem Marią Rokitą.
Oczywiście, utrata sympatii kilkorga inteligentnych ludzi nie powinna być ciosem dla żadnej partii. Zwłaszcza tak dużej jak PO. Prawdziwym problemem jest jednak owa bezpłciowość formacji Donalda Tuska. Bo nawet i "propisowscy" dziennikarze stawiają pytanie, w imię czego Platforma Obywatelska idzie po władzę. Wiadomo - przede wszystkim po to, by odebrać ją braciom Kaczyńskim. Ale co potem? Czy ludzie Tuska na powrót przystroją się w kostiumy zaprojektowane niegdyś przez Pawła Śpiewaka, a chwilowo odstawione do rekwizytorni? Czy też przybiorą zupełnie inną pozę? A jeśli tak, to jaką? Trudno dociec, o chodzi Platformie Obywatelskiej, oprócz tego, że nie znosi PiS.
Partia bez osobowości
Na tę programową bezpłciowość PO nakłada się jeszcze bezbarwność personalna. Krążyła kiedyś taka anegdota o znanym aktorze Janie Nowickim. Wkracza on do bufetu, w którym stołowali się także biurowi pracownicy okolicznych firm. "Pani Jadziu! - woła aktor. - Są jeszcze pierogi, czy te klony w garniturach wszystko zżarły?". Niewykluczone, że nowoczesna partia, jaką chce być PO, czerpie wzory z globalnych korporacji, zaludnionych przez pracowite, oddane firmie, ale kompletnie pozbawione osobowości stwory. W partii Tuska to one dominują, a brak kogoś w rodzaju Jana Nowickiego rozpaczliwie bije po oczach. Ludzie młodego pokolenia, reprezentujący platformę w mediach, to nieciekawe, mamroczące istoty, które - niczym Wietnamczyków - trudno odróżnić. Czy ma to zapewnić poczucie bezpieczeństwa Donaldowi Tuskowi, który nie grzeszy nadmiarem charyzmy? Trudno powiedzieć. Tak jak niełatwo odpowiedzieć na pytanie, czemu służy poniżanie Jan Rokity, który nie może się doczekać, by być pełnoprawnym szefem Klubu Parlamentarnego PO.
Gdyby w platformie był wódz, można by stwierdzić, że to partia wodzowska, jak PiS i Samoobrona. Tyle że tego wodza nie ma. Jest sprawny menedżer średniego kalibru, który zawczasu eliminuje wszelką personalną konkurencję. I trzeba przyznać, że jest w tym dobry. Aczkolwiek można mieć wątpliwości, czy wyjdzie to na zdrowie jego partii.
Parafrazując słowa Józefa Piłsudskiego o Polsce, PO jest jak obwarzanek - to, co najcenniejsze, znajduje się na jej obrzeżach. Gowin czy Rokita to, niestety, peryferie, a w środku są Schetyna i Gronkiewicz-Waltz.
Więcej możesz przeczytać w 45/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.