Opera letnia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Sopocki festiwal karleje, czyli zyskuje właściwą rangę
Sopot Festival utrzymuje się na powierzchni jedynie dzięki wsparciu TVP - bez obecności kamer spotkałby go los festiwali w Zielonej Górze, Kołobrzegu i innych imprez z PRL-owskim rodowodem, które jeśli jeszcze funkcjonują, są już tylko wdzięcznym obiektem żartów.
W programie 40. festiwalu w Sopocie zabraknie jubileuszowej fety, bo nie udało się uzgodnić wspólnego terminu spotkania słynnych dinozaurów: Ałły Pugaczowej, Heleny Vondrác�kovej, Karela Gotta. To właśnie na nich - gwiazdach Układu Warszawskiego, na zachodzie znanych najdalej w RFN - opierała się sława imprez hołubionych przez lata finansowo i propagandowo jako "okna na świat polskiej rozrywki". Tegoroczny Sopot nie będzie się różnił od innych wakacyjnych imprez organizowanych w popularnych kurortach, nawet w samym Sopocie. W Operze Leśnej w lipcu udanie zadebiutował festiwal Top/Trendy, którego formuła (gwiazdy ze szczytu krajowych list przebojów plus przedstawiciele muzycznej nowej fali) bije na głowę zreformowany Sopot Festival.
Magnesami przyciągającymi publiczność festiwalu będą w tym roku Ricky Martin, zespół Gotan Project, grający osobliwą mieszankę jazzu, folku i muzyki elektronicznej, oraz Kayah w repertua-rze z nowej, jeszcze nie wydanej płyty.

Wytupać Ruskich
Niegdyś sopocki festiwal trwał sześć dni, a wśród oceniających piosenki byli Władysław Szpilman, Jan Brzechwa, Artur Międzyrzecki, Jerzy Jurandot czy Tadeusz Kubiak. Gorzej było z wykonawcami. Większość sopockich gwiazd nie przetrwała próby czasu. Kto dziś pamięta Katarzynę Bovary, Danę Lerską czy Fryderykę Elkanę (wszystkie trzy reprezentowały w Sopocie Polskę w latach 60.)? Do lamusa odeszli też młodsi - jak niedawna laureatka Bursztynowego Słowika Lora Szafran. Nawet w Grecji z trudem można zdobyć płytę Angeli Zilii, a przecież cała Polska śpiewała niegdyś "Cyganerię", zaś w Kanadzie nikt już nie wie, kim była Monique Leyrac, która zgarnęła w Sopocie wszystkie możliwe nagrody. W telewizji hiszpańskiej czasem gości Conchita Bautista (Nagroda Publiczności Sopot 1969), w bułgar-skiej Lili Ivanova - tamtejsza Irena Santor - i to w zasadzie wszystko.
W przeciwieństwie do festiwali opolskich Sopotowi nie udało się też wylansować żadnych przebojów. "Po ten kwiat czerwony" (Urszula Sipińska), "Małgośka" czy "Kolorowe jarmarki" (obie w wykonaniu Maryli Rodowicz) byłyby u nas hitami i bez promocji, która z kolei i tak nie wprowadziłaby ich na żadną z europejskich list i do żadnej stacji radiowej. Jeszcze krótszy żywot miały zagraniczne "przeboje" lansowane w Sopocie. Popularność tych piosenek ograniczyła się do jednego lata, jak w wypadku hiszpańskiej "Romantiki" nuconej w 1977 r. lub szwedzkiej "Summer Party" w roku 1985. Wyjątki potwierdzające regułę to pamiętane do dziś "Malowany dzban" wyśpiewany przez Helenę Vondrác�kovą (1977) czy socrealistyczny hymn "Zawsze niech będzie słońce" wykonywany przez Tamarę Miansarową na początku lat 60., gdy jeszcze publiczność nie gwizdała na wejście "wybitnego artysty z bratniego ZSRR" (ogłoszenie Iriny Ponarowskiej z Leningradu zwyciężczynią Sopotu '76 odbyło się przy takim tupaniu publiczności, że konferansjer musiał przerwać zapowiedź). Także wielokrotnie organizowany Dzień Polski, podczas którego zagraniczni wykonawcy byli zmuszani do zaśpiewania czegoś po polsku, zakończył się fiaskiem. Żaden z "dewizowych" szansonistów nie umieścił na trwałe w swoim repertuarze przeboju Jarockiej czy Krawczyka, a interpretacje artystów z Chin czy Japonii nadawały się raczej do kabaretonu.

Dziedzic w gronostajach
Nieliczne prawdziwe gwiazdy, których lista przywoływana jest co roku jako dowód świetnej tradycji Sopotu, występowały wyłącznie poza konkursem i najczęściej odrabiały kontraktową pańszczyznę. Demis Roussos i grupa Boney M. śpiewali z playbacku, a Shirley Bassey obraziła się na... deszcz (spływając z dachu Opery Leśnej, rzekomo zagłuszał orkiestrę) i skróciła swój recital o połowę. Bardziej polityczną demonstracją niż artystycznym wydarzeniem było pojawienie się Joan Baez w roku 1969. Słynna balladzistka wyszła na estradę z malutkim dzieckiem, by zaprotestować przeciwko imperialnej polityce USA w Wietnamie. Charles Aznavour przyjechał do Sopotu, kiedy był już raczej estradowym emerytem, Petula Clark dziesięć lat po ostatnich sukcesach, a Whitney Houston - bez głosu zżartego przez narkotyki. W ich wypadku publiczność wiedziała jednak, kim są - w przeciwieństwie do Grace Kennedy, Peggy March czy Lindy Lewis, też występujących pod szumnym określeniem Guest Star.
Nowy Sopot Festival (taką pretensjonalną angielską pisownię ma od kilku lat) jest jedną z dziesiątek wakacyjnych imprez nad polskim morzem. Bez konkursu i niczym nie uzasadnionego zadęcia. Ten dawny - znaczony "gwiazdami" i "przebojami" z politycznego klucza, z Ireną Dziedzic w gronostajowej etoli pełniącą honory domu - może być tylko eksponatem na wystawie historii socjalizmu. Fani bizantyjskich imprez wciąż jeszcze mają na pocieszenie Eurowizję, choć na placu boju pozostała ona praktycznie sama. Nie ma już Bratysławskiej Liry ani Złotego Orfeusza, a w związku z aferą łapówkarską pod znakiem zapytania stoi kolejne San Remo.
Więcej możesz przeczytać w 33/2003 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Spis treści tygodnika Wprost nr 33/2003 (1081)